wtorek, 17 grudnia 2013

Coraz blizej swieta ....

 W tym roku   o l ś n i e n i a   c o d z i e n n o ś c i ą !!!!



Integracja?

Witam jak zwykle po dlugiej przerwie (to, zebyscie sie mogli za mna stesknic:) Tym razem chcialam napomknac o naszym wspolnym miedzynarodowym popoludniu. Mianowicie, jedna z naszych zaprzyjaznionych francuskich rodzin, zaprosila nas z naszymi dzieciakami z Jet Sip Prai do siebie do domu na wspolne gry (dla chlopcow oczywiscie football), a dla dziewczynek przygotowywanie dekoracji. Zrobilysmy wiec tournee po naszym sasiedztwie, pytajac rodzicow czy mozemy zabrac dzieci itp., itd. W naszej gromadzie znalazl sie Biw (ktory czasem przechadzajac sie kolo naszego domu spiewa piosenke urodzinowa, albo mowi dzien dobry, albo po prostu krzyczy - przy czym to wszystko trwa zaledwie sekundy), jego dobry przyjaciel Nung (ktory zjawia sie zawsze niespodziewanie), nowo poznany drugi Nung z siostra Tee, Keet, Bua, wiecznie usmiechnieta Ooo, ktora kazdy rozpoznaje po jej radosnym SAWADIIII KHAAA!!!!!!! oraz Ing, byla tez z nami Naa. Mimo tego, ze umowilismy sie z dziecmi na 13-sta to wiekszosc z nich czekala przed domem godzine wczesniej, co chwile pytajac, czy to juz. Kiedy wiec wybila ta oczekiwana godzina wyruszylismy najpierw autobusem, potem rong song teew, a potem piechota, az w koncu dotarlismy do rodziny Laure. Troche obawialysmy sie wczesniej jak to bedzie, jak te nasze dzieciaki odnajda sie w rzeczywistosci tego wielkiego domu i nieznanych im Francuzow. Ale gdziez tam strach. Biw, gdy zobaczyl ojca rodziny (ktory byl nieco oniesmielony) podszedl i po prostu przytulil sie. Potem chlopcy automatycznie dogadali sie z synami Laure (bo przeciez wiadomo o co chodzi w pilce noznej) i tutaj rowniez Biw, gdy chcial wytlumaczyc koledze, ze ma podejsc blizej, wskazal palcem i powiedzial Pii ldkfhegskqdikusgreuy (co zapewne bylo imitacja jezyka angielskiego) i wszystko bylo wiadomo. Komunikowali sie po tajsku, francuzcy chlopcy po angielsku, albo na gesty i doskonale sie rozumieli. Dziewczynki tez byly zadowolone z przygotowanych dekoracji. Potem gralismy w jeszcze pare innych, wspolnych gier. Dzieci pytaly tylko - kiedy wrocimy znowu???? Dla mnie samej to byla czysta przyjemnosc patrzec na te rodzine, ktora przygotowala to wszystko ze swej dobrej woli, chcac dzielic nie tylko swoj dom, ale takze swoje serce, przez co ow dom mogl napelnic sie zyciem. Bo choc jestesmy rozni, z roznych kultur, rodzin, moznaby powiedziec swiatow, to wszyscy pragniemy tej wspolnie dzielonej przyjazni, i tego smaku wspolnie dzielonych dobrych chwil.

wtorek, 19 listopada 2013

Iwona Michnik                                                                                             11.11.2013
254 Silom Road
10500 Bangkok
iwonkamichnik@gmail.com


„Człowiek, który zostawia Bogu boską swobodę, 
wielbi Pana w Jego wolności, sam uzyskując wolność synów Bożych. 
Kto Go chce uchwycić i zatrzymać, traci Go. Wy. Którzy Go kochacie, 
musicie kochać Go, jako przychodzącego nie wiadomo skąd 
i odchodzącego nie wiadomo, dokąd”
/Merton/

Dar życia w głębi nas samych....

Moi drodzy,

Pisząc ten kolejny list, zadziwiam się jednocześnie, że w Polsce mija już jesień, a może nawet teraz prószy śnieg. Tutaj i ja po pewnym czasie zaczynam odczuwać zmiany pogody. Skończyła się już pora deszczowa. Rzeczywiście padało codziennie - intensywnie, ale krótko. Pamiętam, gdy jednego dnia skończyła się ma wizyta w I.D.C, wyszłam poza bramy budynku. I zamiast ulicy zobaczyłam rwąca rzekę, podwinęłam więc spodnie, zanurzyłam swe stopy w wodzie, a wędrując do rong song teew, rozpryskiwałam wodę na wszystkie strony. Wiele okolic poza Bangkokiem zostało zalanych. Teraz zaczyna się pora zimna, (cokolwiek to znaczy - gdyż nadal jest ciepło). Owszem, jest nieco chłodniej, ale to chyba bardziej przez powiewy delikatnego wiatru od czasu do czasu, sprawiając, ze powietrze bywa bardziej sabaaj sabaaj. Tym, więc pogodowym wstępem witam ponownie z Bangkoku ogłaszając, że teraz (w końcu i nareszcie) jest nas pięć w domu. Marie Celeste z Ameryki, Cecile ze Szwajcarii, (z którymi jestem od początku), Naomi z Ameryki oraz Marianne z Francji, (która jest osobą konsekrowaną) wcześniej była na misji na Filipinach, następnie w Niemczech. Obecnie jest z nami i tutaj zapewne pozostanie długi czas. Cieszymy się z jej obecności, swego rodzaju spokoju, który płynie również jak mniemam z doświadczenia bycia świadkiem tej samej misji w różnych krajach. Jako ciekawostkę dodam, że wszystkich nas bardzo poruszył fakt, ze jej rodzice dawno temu adoptowali chłopca z Tajlandii! Ma ona brata Taja, który żyje we Francji, mówi pięknie po francusku, a ona będzie uczyła się jego ojczystego języka, poznając krok po kroku ducha tego kraju. Zaskakujące! Dom wiec tętni życiem.


Immigration Detention Center

Po raz kolejny zastanawiałam się, którym wycinkiem z życia tym razem się podzielić. Już nie mogę się doczekać, kiedy opisze Wam miejsce, które odkryliśmy w naszym sąsiedztwie, ale starając się być w miarę uporządkowaną z kolejnością zdarzeń, tym razem zatrzymam się przy I.D.C., czyli Immigration Detention Center. Jest to miejsce dla osób, które nie mają wizy (oficjalnej przyczyny, dla której mogą być w Tajlandii) lub paszportu. Generalnie pokoje dzielone są przez różne nacje. Ogromna liczba osób pochodzi z Pakistanu, w którym obecnie występują ogromne prześladowania religijne, toteż ludzie uciekają tutaj. Czasem czekają w I.D.C, aż cały proces wysyłania do innego kraju zostanie zakończony. Czas oczekiwania jest bardzo rożny, obecnie jednak jest tutaj tak wiele osób, że wszystkie przesłuchania i procedury się wydłużają. Drugą ogromną grupą osób w I.D.C. to Afrykańczycy, którzy często przybywają w poszukiwaniu lepszego świata, niemniej jednak nie mają legalnej pracy, ani dokumentów. Jest też grupa osób, która z różnych powodów nie może, bądź nie chce powrócić do swego kraju, jednakże ciągle nie mając wizy, przekraczają tutejsze prawo. Czekają, więc na zakończenie procesów lub w przypadku innych na skolekcjonowanie pieniędzy, by zapłacić odszkodowanie za nielegalny pobyt. Potocznie nazywamy to więzieniem, jednakże nie jest to miejsce dla kryminalistów.
Jesteśmy upoważnione do dwóch rodzajów wizyt, pierwsza opcja, która właściwie możliwa jest dla każdego, kto tylko ma wszystkie sprawy w porządku z paszportem i wizą, to wizyta na jedną godzinę. Zawsze o określonej porze należy stawić się ze swymi dokumentami, odczekać 30 minut, a następnie po dokładnym sprawdzeniu można zobaczyć się z wywołaną osobą. Wszyscy wizytatorzy zgromadzeni są w tym samym pomieszczeniu, oddzieleni od więźniów kratkami. Wizytatorzy po jednej stronie, więźniowie po drugiej. Trzeba mówić dość głośno, by być usłyszanym. Druga opcja, do której trzy z nas mają dostęp, to wizyty wewnątrz I.D.C. Father Bernard, który jest naszym zwierzchnikiem, otwiera nam bramy prowadzące do poszczególnych pokoi. Nie możemy jednak wejść do środka pomieszczenia, zawsze oddzielają nas kraty z małym otworem, przez który podajemy sobie ręce. Odwiedzamy pokój kobiet i dzieci, pokój z ludźmi z Pakistanu, Afryki, a następnie pokój, w którym umieszczono różne nacje.

Niewidzialna wolność …?

Kiedy stoję za kratami zastanawiam się, czym jest wolność. I po wielokroć czuję, że będąc na wolności, można być w niewoli, że więzienie może być także materialnym obrazem rzeczywistości, którą mogę odnaleźć w sobie. Nie śmiem jednak prowadzić na ten temat rozważań, jakby obawiając się, że sama nie wiem jeszcze, czym ona jest. Poniekąd czasem moi przyjaciele wiedzą więcej o wolności niż ja, ponieważ nie mając możliwości czynienia tego, co chcą, odkrywają jej przestrzeń w swym własnym sercu. Zadziwiające, co dzieje się z człowiekiem w trudnych warunkach, jego serce jakby formowane na nowo, jakby urabiane jak ciasto, nabiera nowego kształtu. Kobiety w odwiedzanym przez nas pokoju uczą dzieci angielskiego, prowadzą także lekcje biblijne. Jedna z nich zajmuje się porzuconym dzieckiem, to znów dzięki staraniom drugiej, zezwolono wszystkim chrześcijanom zebrać się na wspólną modlitwę. Nie znałam takiej rzeczywistości wcześniej, takiej wierności ocalałej z prześladowań, która gromadzi ich codziennie na wspólnej modlitwie. Teraz, gdy to pisze, widzę przed sobą Nasrin, która powiedziała “wreszcie wiem, co to znaczy ubóstwo”, która nieustannie kontynuuje zadawanie tego pytania “No dobrze, ale jak Ty się masz?” Widzę tą 13-letnią dziewczynę, która, gdy już odchodziłam krzyknęła “Siostro, pamiętaj, tylko dbaj o siebie”... Widzę tę małą przepiękną dziewczynkę o czarnych oczach z Sri Lanki, z którą grałam przez więzienne kraty w wyliczanki typu “Pani Zo, Zo, Zo, Pani Sia, Sia, Sia...”, która z radości chciała podarować mi naklejkę. Powiedziałam “dziękuje”, myśląc, że dla tego dziecka skarbem jest owa naklejka, ale ona tak bardzo chciała mnie nią obdarować, że w końcu mała syrenka została przylepiona na kieszeni mej bluzki, której potem nie odlepiłam, a po wypraniu założyłam z powrotem. Pamiętam wszystkie tamtejsze dzieciaki, które zbiegły się zaciekawione, gdy graliśmy w “O made lanse flore...”. Wsunęłam me ręce przez otwór w kratach, tak, że dzieci mogły je dosięgnąć, stanęły, więc w dużym kręgu i mogliśmy kontynuować grę wspólnie, śpiewając i śmiejąc się. Czasem zdarzyło nam się, ze natrafiliśmy na jakieś święto, toteż mogliśmy nawzajem się uścisnąć.

Jestem człowiekiem...

Chciałam wspomnieć o dwóch różnych zdarzeniach, osobach, które bardzo często widzę w I.D.C. Jeden z nich to 30-letni Jeremy z Liberii (Afryka). Jak sam mówi, wcześniej był dzieckiem ulicy..... Nie dbał zbytnio tutaj o wizę. Został wiec złapany. To jego 8 miesiąc w I.D.C. Dzielił się ze mną swymi przemyśleniami na temat swego życia. Powiedział, że choć to, co robił dawało mu jakaś satysfakcje, to wieczorami czuł pustkę w sercu. Gdy trafił tu, myślał, że odwiedzą go jego przyjaciele, ale nikt się nie pojawił. W jego pomieszczeniu spotkał chrześcijan, więc nie chciał zaprzątać sobie nimi głowy, myśląc, modlą się tylko dla tego, że są w trudnej sytuacji. Czas jednak mijał, nadal nikt się nie pojawiał, zaczął wiec rozmyślać, o tym, co kryło się w nim samym. Jak sam powiedział do mnie pewnego dnia “Po pewnym czasie zacząłem czytać Biblie, gdyż wcześniej nigdy tego nie robiłem. Wszystko, o co dbałem to były pieniądze, najdroższe markowe rzeczy, które mogłem mieć, nocny clubbing, różne dziewczyny z całego świata itp., itd. Czytałem więc i zostałem zachęcony do tego, aby w końcu wyznać wszystko przed Bogiem, poprosiłem więc innych braci w wierze o modlitwę. Teraz, kiedy myślę o moim przeszłym życiu żałuje tego, co robiłem, bo marnowałem czas, zagubiłem otrzymane dobro. Teraz dziękuje za to, że nadal żyje, że mogę wrócić, bo Jego ramiona są otwarte”. W wielokrotnych rozmowach doszedł do wniosku, że to miejsce, w którym jest, mimo, że tak trudne, stało się i staje się miejscem odrodzenia, że tu został “złapany”, by zadbać o serce. Oczywiście, że chce wyjść na wolność, ale przedtem pragnie przemienienia serca. Poruszyła mnie ta historia, więc zapytałam, czy mogę podzielić się tym z Wami, otrzymałam pozwolenie, więc i list, którego fragmenty zamieściłam. Dość nietypowe spotkanie miałyśmy również z Marie Celeste. Jak zawsze każdego piątku przed rozpoczęciem wizyt udajemy się do maleńkiego biura, gdzie wita nas Father Bernard. Pamiętam, gdy otworzyłam drzwi, stanęłam osłupiona. Pośrodku stał Nafis, jeden z pakistańskich kuzynów rodziny, którą znamy, która uciekła z kraju z powodu prześladowań. Jego oczy też wyrażały totalne zdumienie. Dlaczego? Bo zawsze, ale to zawsze widzimy się za kratami! Wszyscy troje zamarliśmy na minutę. Okazało się, że znalazł się w tym maleńkim biurze, ponieważ był w trakcie wywiadu (proces uzyskiwania akceptacji przez nowy kraj) i czekał na urzędnika. Rozmawialiśmy, jak to się mówi “o wszystkim i o niczym” czując się jak starzy, dobrzy przyjaciele. Nafis powiedział, to niesamowite móc rozmawiać bez tych barier, jak normalny człowiek, dziękuje, że przypomnieliście mi, że jestem wolny. Kolejnego tygodnia kontynuowaliśmy naszą rozmowę już znowu przy kratach z jego kuzynem. Dzielili się z nami tym, jak to ten trudny pobyt zmusza ich niejako do myślenia nad tym, nad czym może nigdy wcześniej, by się nie zastanawiali oraz, że wszystkie te odwiedziny odkrywają przed nimi ich własne człowieczeństwo i godność. To nie jest łatwe, ani nie ma to być sentymentalna historia, ale zobaczyłam, że serce ludzkie formuje się, mówiąc metaforycznie zmienia swój kształt, przetapia się jak w ogniu, przechodzi przez transformacje, bo cierpienie może być jak dłuto rzeźbiarskie, które wykluwa nowy, piękny kształt, bo ono właśnie intensywnością swego rażenia, dotyka głębi naszego bytu, mieszając porządek, w którym wydawało się, że jesteśmy bezpieczni. To nawet nie to, że ono samo jest dobre samo w sobie... Nie, ale w rękach Rzeźbiarza nie będzie ono stracone... Moi przyjaciele nie mają nic, ich serce zostało ogołocone z wszystkiego, za czym można się schować. I jedna myśl powraca do mnie nieustannie, w życiu chodzi o s e r c e …
Iwona

wtorek, 12 listopada 2013

Tiaw

Witajcie i wybaczcie, ze nie pisze czesto, ale nie jest to zbyt latwe. Napisalam dzisiaj duzy list, wiec niebawem bedzie na stronie. Tymczasem chcialam podzielic sie malym wydarzeniem, ktorego juz nie zamiescilam w liscie, gdyz jest calkowicie odmienne tematycznie :)  Niedawno otrzymalismy mala kwote, wiec zabralismy kilkoro naszych dzieci do Zoo. Totez chcialam podzielic sie kilkoma zdjeciami z tego dzieciecego dnia :) 





poniedziałek, 14 października 2013

Spotkanie

Z uplywem czasu i przyplywem nowych osob (bo ostatecznie jest nas teraz piec) zaglebiamy sie bardziej w nasza dzielnice, odnajdujac ludzi, ktorzy znaja Domy Serca od lat. Wyodrebnilismy cztery okregi w dzielnicy, gdzie udajemy sie nasze wizyty: jeden to otoczenie naszego domu, ze wspomniana juz dawno temu Jaaj Som Chit, Jaaj Niang, Pii Jaakiem, Naa, ale takze Jaaj Sanuk, Jaaj Waa, fryzjerka, Plaa (dziewczynka ze swa rodzina), babcia stojaca na strazy pralni, ktora zawsze wszysto zapomina, wiec pyta od nowa :), mezczyzna wyrabiajacy buty, nasza sasiadka Paa Ot, Paa Nooj, Jaaj Luli, czy dzieci mieszkajace w poblizu. Nieco dalej Baan Chiwit Mai z Pii Suaj na czele i jej corka, o ktorej pisalam ostatnio (jest w szpitalu), Bua, mezczyzna bezdomny i jego rodzina, Paa Som Chit, Paa Wii, az w koncu dochodzimy do torow kolejowych, gdzie zyje babcia nie umiejaca mowic, kolejna grupa dzieciakow z rodzina i babcie zawsze wysiadujace na progu, obserwujace, kto przechodzi ich uliczka. Po drugiej stronie z kolei jest wielkie boisko, na ktorym zawsze gromadzi sie mnostwo dzieci i nastolatkow, znacznie bardziej niespokojne, niz okreg tuz przy naszym domu, gdzie znowu znamy kolejne babcie, na wpol indyjsko-tajsko-pakistanska rodzine, Chompuu z mama i tata itp., itd. Te imiona choc brzmia tajemniczo i nieznajomo kryja w sobie tajemnicza historie osoby i jej spotkania z Zyciem. Piszac te imiona przypomina mi sie fragment z Biblii, kiedy to czytamy syn Dawida, a potem syn tego, owego i tamtego, caly rodowod, a my nie mamy pojecia do kogo rzeczywiscie naleza i kim byli Ci ludzie. Ale to ludzie tworza historie. Ewangelia prowadzi do spotkania. Ten, ktory chodzil przed nami ciagle kogos spotykal ..Dlatego mam wrazenie, ze wlasnie tu i teraz me zycie i ta cala seria sotkan jest jak kartka z Ewangelii, ktora Slowo zamienila w Zycie.

poniedziałek, 30 września 2013

Cooking with Phii Poo

Dopoki nie zaglebisz sie w dzielnice, nie wiesz co skrywa sie w jej wnetrzu ... Okolo 5 czy 6 lat temu jeden z wolontariuszy z niewiadomego kraju z protestanckiej organizacji wedrujac pomiedzy uliczkami, zglodnialy, kupil jedzenie na ulicy od pewnej kobiety. Od tego dnia przychodzil do niej codziennie, aby zakupic jedzenie. W koncu zapytal, czy nie chcialaby otworzyc jakiejs malej restauracji? Oczywiscie, ze nie. Ostatecznie tak sie stalo. Dzisiaj Phii Poo mowi po angielsku, a kiedys bala sie ust otworzyc, dzisiaj wita swych przyjaciol usciskiem, a czasem buziakiem w policzek, co kiedys bylo nie do pomyslenia, jezdzi disiaj po szkolach i opowiada dzieciom, ze zmiana zycia jest mozliwa. Pracuje w zespolowym teamie, jak w rodzinie, bo mowi, ze lepiej, kiedy wszyscy w pracy sie ciesza. Ma tez czas na wakacje i dla rodziny. I nie opuscila naszej dzielnicy, wrecz przeciwnie, wciaga w te prace innych ludzi ... I to wcale nie jest historia filmowa.

piątek, 13 września 2013

Iwona Michnik                                                                                         10.09.2013
Heart’s Home Paul VI
254 Silom Road
10500 Bangkok
iwonkamichnik@gmail.com


Celebrujemy Życie

Życie duchowe nie jest niczym innym, jak właśnie miłością. Kochać wcale nie znaczy czynić dobro, wspomagać czy też chronić kogoś, bowiem w ten sposób traktujemy bliźniego jak zwykły przedmiot, zaś siebie samych postrzegamy jako istoty mądre i szlachetne. A to nie ma nic wspólnego z miłością. Kochać znaczy połączyć się z drugim człowiekiem i dostrzec w nim iskrę Boga.
/Thomas Merton/

Witam serdecznie ponownie, dokładnie dzisiaj mija 6 – sty miesiąc mej misji. Przychodzę do Was ponownie z kawałkiem tutejszego świata. Tym razem rozpoczynam fragmentem zaczerpniętym z myśli Mertona, któremu (nawiasem mówiąc) Azja nie była obca. Ostatecznie zmarł właśnie tutaj, gdzie jestem, w Bangkoku. Uderzyła mnie powyższa myśl, kiedy zastanawiałam się, co jest kluczem moich, naszych spotkań z ludźmi? Co jest esencją? Zaskoczyła mnie “akceptacja”, której znaczenie ze zdziwieniem odkryłam jako przyjmowanie. P r z y j m o w a n i e, jak smakowanie dzień po dniu pokarmu, który się przeżuwa, zagryza, aż w końcu trawi, a nie znika on ot tak po połknięciu jednego kęsa. Przyjmowanie, jak sączenie kropla po kropli życia, które ma smak – czasem gorzki, słony, kwaśny, słodki. Tak jak przyjmowanie uczuć, nie po to, by nami zawładnęły, ale by pokazały to, co naprawdę myślimy. Przyjmować trudnych dla nas ludzi z samym sobą na czele, to jak kolejny raz potwierdzić godność życia, te trudno dostrzegalną iskrę. Jest jakiś paradoks ukryty w akceptacji na kształt cudu, niekoniecznie jak grom z jasnego nieba, ale jak cichy powiew wiatru. Dopóki frustruję się samą sobą, czy innymi, nic nie zmienię. Ale kiedy przejdę te granice zranionej dumy własnej i zaakceptuję to, czego zaakceptować nie mogę, odkrywam więcej niż siebie. I tym cichym powiewem wiatru jest pocieszenie, które stawia mnie na nogi, by powiedzieć kocham to, co jest. I to nie jest tania akceptacja, która mówi rób, co chcesz. To jest droga akceptacja, bo wykupiona zaangażowaniem, które zna ból, przeszyło go do szpiku kości, aż poszarpało serce, bądź radość, która rozlała się jak krew w żyłach, przynosząc tlen. Akceptacja przynosi godność, która czuje się swobodnie tym, kim jest, bo widzi szerzej i więcej niż tylko to, co widzialne, a w końcu przyjmuje Życie, które było od początku, które J e s t Prawdą. Nie jest się już kimś, kto pomaga, jest się na równi z tymi, z którymi się żyje. Oczywiście, nie znaczy to, że każda działalność charytatywna jest zła, ależ oczywiście, że nie! To byłoby absurdalne kłamstwo. To znaczy tylko tyle, że u podstaw każdej z tych działalności nie jestem kimś, kto pomaga, ale kimś równym innym…

Wieści ze wspólnoty

Otóż Naomi - wolontariuszka z Ameryki - jest już z nami. Przybyła tutaj na dwa lata. Jej imię to Phii Nok, co znaczy ptak. Jest ona pełna tajemniczego spokoju i z nim właśnie idealnie wpasowała się w tutejsze życie. Niebawem, bo już 21 września, przywitamy Francuzkę – Marianne. Wczoraj wyjechała też od nas siostra wizytatorka (siostra Regine), która spędziła z nami trzy tygodnie. Mieliśmy też wizytę dziewczyny z Australii (Chrisanne), która zaciekawiona, przyjechała żyć z nami przez około tydzień, po czym powiedziała, że wsiąknęła w to, jak woda w gąbkę, więc będzie się teraz przygotowywać do swego wyjazdu na misje. Odwiedziły nas też trzy dziewczyny z Francji, które podróżują po to, aby w rożnych zakątkach ziemi znaleźć miejsca nadziei. Zmarła też babcia Cecylii (Szwajcarki) po 86 latach życia. Dzisiaj właśnie jest jej pogrzeb.

Jet Sip Prai

W tym liście chciałam powrócić do naszej dzielnicy, w której żyjemy. Pomimo tego, że nadal nie lubię kroczyć wąskimi, nieznanymi mi uliczkami (bo wydaje mi się, że wyskoczy na mnie pies :), to patrzę na to miejsce jak na dom, właściwie ciesząc się, że jest on jednym spośród wielu, że sąsiedzi zaglądają czasem nam do okien, by sprawdzić, co się dzieje. I nie da się uniknąć tutejszej ciekawości, gdziekolwiek byśmy nie szły, znajdzie się ktoś kto pyta: pai naj? (gdzie idziesz?) albo krzyczy sawadii kaa Phii (dzień dobry, siostro) lub też dzieci wskakują na ręce. Kiedy nie mam siły, by je podnosić żartuję, no dobra, teraz Wy mnie podnieście :) co jest zadaniem niewykonalnym, heheheh. Jak wiele razy zdążyłam już zauważyć, jest tutaj bieda – to prawda, jednakże każdy ma zapewnione minimum potrzebne do tego, by jeść i mieć miejsce do spania. Ludzie, którzy żebrzą na ulicy, z reguły nie pochodzą z Tajlandii, ale z sąsiednich biedniejszych krajów jak z Laosu, Birmy, Kambodży. Znaczna ich liczba także pracuje u zagranicznych rodzin jako pomoc domowa, strażnicy domów itp. Poza tym nasze sąsiedztwo może cieszyć się obecnością Mercy Center (w którym również są wolontariusze), które dysponuje szkołą dla dzieci (jest tu także szkoła imieniem Janusza Korczaka!!), jak i żłobkiem. Ponadto Mercy Center pomaga tutejszym ludziom poprzez rozdawanie ryżu czy pampersów. Jest też tutaj Baan Chiwit Mai (to jest Dom Nowego Życia) założony przez protestantów, w którym spotykają się tutejsi chrześcijanie na wspólne modlitwy. Jest też jeszcze jedna rodzina misjonarska, której nie miałam okazji poznać, ale wiem, że są w tej samej dzielnicy, jak również wolontariuszki z Australii. Zdecydowali się oni mieszkać pośród ubogich, którzy odwiedzają ich również w domu, uczą się gotować itp. Mam więc wrażenie, że my wszyscy (organizacje, grupy, wspólnoty), choć odmiennie działamy, to wzajemnie się uzupełniamy i tworzy to jedną całość. Dlatego coraz mniej rozumiem, kiedy niektórzy mówią, że ta dzielnica jest najgorsza, ja znam tu wspaniałych ludzi.

Wanni Baan Peet Maj Kha? (Czy dzisiaj dom jest otwarty?) 

 Dzieci, które tutaj znamy żyją z rodzicami z innym członkiem rodziny - jak Net i Not ze swoją babcią - która jednak zwą mamą, gdyż ta prawdziwa ich opuściła. Sytuacje rodzinne są różne. Po południu, po szkole spędzają czas bawiąc się skupiając się na wąskich uliczkach. Kiedy otwieramy dom, przychodzą, aby grać z nami. Pomiędzy tymi grami przypominamy Biw, aby powiedział Dzień dobry, kiedy wchodzi. Małemu, rozbrykanemu Cii, żeby poskładał jedna grę, kiedy skończy następną lub to, że możemy dzielić się zabawkami i grać wspólnie. Czteroletniego Om wysyłamy do domu, kiedy przychodzi bez spodni i zapraszamy aby wrócił,  ale przebrany. Czasami zdarzyło się też, że przyszedł do nas wieczorem zapłakany, bo wszystkie  dzieci poszły już do domu, a on zastał drzwi zamknięte w swym własnym. Został więc u nas dłużej, a potem jedna z nas odprowadziła go do domu. Innego razu przyszedł do nas zapłakany, co dość rozbawiło jego mamę, a dla nas był to dość trudny orzech do zgryzienia, czy wziąć go na ręce i przytulić, czy raczej usiąść przy nim, by popatrzeć mu w oczy i w zgodzie z tutejszą kulturą i zwyczajami powiedzieć Mai Pen Rai (nic się nie stało, które używane jest wszędzie i powszechnie). Tutaj dzieci są przytulane, gdy są bardzo małe, później niekoniecznie. Oczywiście są wyjątki od tej reguły, jak nasza nauczycielka powiedziała nam, że ona nauczyła swoja córkę dawać buziaka w policzek jej, jak i swemu tacie. Co dziwi innych wokół. Niemniej jednak zawsze, kiedy mówiąc do dziecka, siadam tak, aby na równi znajdowały się nasze oczy, komunikacja staje się owocniejsza. I nagle potem zazwyczaj plączący przy wyjściu Cii, posyła buziaki, a Jojo z radości chce podarować cukierka na pożegnanie. Innego dnia znów, w odpowiedzi na “nie”, które w rzeczywistości miało służyć innemu “tak”, zastajemy oberwane kwiatki. Naprawdę, nie nudzi się nam tutaj:). 


Wy macie czas, aby być z ludźmi

Jaaj Som Chit, o której już kiedyś wspominałam, która staje się już coraz starsza i czasem prześpi całą naszą wizytę, kiedy zajmujemy się Ananem (jej synem). Innego dnia znów pełna humoru i żartów. Udało nam się ją przetransportować ostatnio do naszego domu, gdzie wspólnie zjedliśmy posiłek. Podczas przygotowywania, kiedy dziewczyny gotowały zupę, a ja biegałam z dziećmi, a Jaaj siedziała pośrodku otoczona poduszkami, niejako linia graniczna, za którą dzieci nie mogły wybiegać (graliśmy w berka biegając na palcach, tak, żeby nie dotknąć linii wyznaczającej kwadrat pomiędzy jedną płytką, a drugą) widziałam w niej pokój i radość. Ona jest dla mnie przykładem akceptacji życia własnego niepełnosprawnego syna, której spojrzenie zawsze jest niezwykle uważne i nie umknie jej żaden szczegół. Raz zastałyśmy Anana w gorączce, więc babcia stwierdziła, że tym razem lepiej nie brać go do łazienki pod prysznic, więc należy wyczyścić jego ciało tylko szmatką nasączoną wodą. Pamiętam do dziś jak uczyła nas, co po kolei należy uczynić, z niezwykłą precyzją, w której tkwi jej wielka troska. Notabene, Anan uwielbia, gdy myje się jego włosy. Ciągle łapię się na tym, by nie robić tego zbyt szybko. Bo jeśli jest to jedna z niewielu rzeczy, które sprawiają mu radość, to tym bardziej powinno to trwać dłużej. Anan uczy mnie, by celebrować życie, by zatrzymać się, powiedzieć sobie stop, zwolnij, zobacz, jak ważna jest ta jedna, mała rzecz. Poznałyśmy tutaj Phii Lek, około 35 – letnia kobietę, która żyje z rodziną w naszym sąsiedztwie, Tajkę, która jest dość zapracowana. Od czasu do czasu jednak odwiedzamy ją. Kiedy dowiedziała się o Jaaj Som Chit, powiedziała: „Ja pracuję bardzo dużo, więc nie mam czasu, ale chciałabym zrobić coś dla tej kobiety. Wy jesteście tu po to, aby być z ludźmi, więc kiedy odwiedzicie ją następnym razem, podarujcie jej to ode mnie.” Każdego miesiąca daje nam drobne pieniądze, które przekazujemy babci lub też specjalny posiłek.


Przyjmij mnie …

Kiedy myślę Jet Sip prai widzę wiele twarzy, Paa Wii, kobietę po 50-tce, która na taką nie wygląda, uwielbia ćwiczyć i tańczyć, czuje się jednak dość samotna, dlatego ciągle powtarza nam “I miss You, I miss You”, kobietę mieszkającą przy torach, która nie mówi, ale zawsze tak gestykuluje, że wiadomo, o co jej chodzi. Rodziców 38-letniej Chompuu, która jest niepełnosprawna, którą opiekują się z sercem (jej mama nie jest jej rodzona matka), której jednak nieco się wstydzą przed ludźmi. Kiedy my ją odwiedziłyśmy sąsiedzi zaglądali zdziwieni, któż to mówi do Chompuu i śpiewa jej piosenki? Jaaj, która większą część dnia spędza na ławce i zawsze opowiada nam, co dzisiaj jadła; mężczyznę, który nie może zaakceptować, że w połowie jego ciało jest sparaliżowane. Nung, który żyje z ciotką i wujkiem, bo nie ma rodziców. Phii Jaak, który ciężko pracuje na niepełnosprawne, adoptowane dzieci, codziennie wstając kolo 5 – tej, by rano jechać na targ kupić potrzebne składniki do wyrobu swego pysznego deseru. Babcię, która zawsze zapomina to, co powiedziałyśmy, więc powtarzamy od nowa. Wiele, wiele twarzy. I wreszcie Poy, która najprawdopodobniej ma białaczkę i powiedziała, że w takim stanie, będąc tak słabą w szpitalu, nie może pokazać się swoim wcześniejszym przyjaciołom. Kiedy widzę te wszystkie twarze, myślę sobie czym się tak naprawdę różnimy? Serce człowieka jest takie podobne. Chce być przyjęte, choć jednocześnie boi się tego powierzenia. My też mówimy, nie jestem Phii Farang (siostra z obcego kraju), mam imię. Też mówimy przyjmij mnie wykraczając poza granice państwa. I co dzieje się potem? Później Pa Wii nie jest juz samotna kobieta, jest kimś, w kim i ja rozpoznaję swą samotność i tęsknotę za przyjaciółmi, kobieta przy torach jest tą odważną, która nawet jeśli nie mówi, zawsze przekaże nam to, co chce powiedzieć. Chompuu jest tą, której nie obchodzi zdziwienie innych na jej widok i nic sobie z tego nie robi. Jaak tym, który wytrwale kontynuuje swą pracę zachęcając mnie bym wstawała rano bez narzekania, Poy ta, która w końcu miała odwagę, by pokazać się komuś w swej słabości. Gdzieś w pewnym punkcie jesteśmy podobni, bądź nawet jedno. I słabość nas nie definiuje, słabość otwiera nas na coś więcej, niż jesteśmy my sami poukładani z naszych własnych pomysłów i mniemań o sobie. Celebrujemy więc życie – iskrę, która pozwala odetchnąć swobodnie z ulgą i czuć się sobą.

Iwona





poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Samrap Praraachini

Dla królowej,

    Witam serdecznie, jak zawsze po przerwie. Jestem świeżo po 5- ciu miesiącach i mam wrażenie, ze zaczyna się teraz nowy etap mego życia tutaj. Jeszcze trudno mi to określić, jeszcze trudno poukładać, ale widzę coś nowego. Mianowicie znam już miejsce, reakcje swego organizmu na ten jakbym powiedziała ciężki klimat, mogę już rozmawiać z ludźmi po tajsku... To sprawia, ze czuje się zdecydowanie swobodniej. W dalszym jednak ciągu trudno jest być w tym jednym momencie, w tym, który dzieje się tutaj i teraz. Myślenie o przyszłości sprawia, ze tracę coś ze swej misji.  Powrót do tu i teraz czasem jest bolesny, nie mniej  jednak, kiedy już naprawdę jestem, czuje się spełniona i wypełniona tym, co jest. Nie jestem w tym jednak mistrzem i to trudna szkoła. Nie mniej jednak ciągle zdaje sobie sprawę, ze to prawda odnosząca się do całego życia. Nieważne czy jestem tu, czy w Polsce, ciągle i zawsze wybieganie w przyszłość sprawia, ze w jakimś sensie tracę to, co tu i teraz. I nie mowie tutaj o totalnej bezmyślności, która nakazałaby zapomnieć o tym, ze jutro tez coś muszę włożyć do garnka ;), ale o tym, ze jeśli już robię coś, to robię to z całkowita koncentracja, angażując wszystkie swe siły, aż dotąd, ze obecny moment jest spełniony, wypełniony, na miarę wszystkich możliwości, które mogę z siebie dać. 

    Po tym wstępie, chciałam dzisiaj Wam napisać krotki news z życia Tajlandii. Wczoraj, to jest 12 sierpnia był dzień mamy, a co za tym idzie święto królowej (zarazem jej urodziny). W wielu miejscach widniał jej wizerunek, wszyscy naokoło o tym wspominali, a rano odbył się specjalny bieg wszystkich chętnych dla królowej. Król i królowa zajmują tutaj szczególne miejsce i obdarzani są specjalnym szacunkiem. Oficjalnie. Oczywiście, są tez przeciwnicy. Poza tym codziennie rano, kiedy z głośników puszczany jest hymn, wszyscy (albo zdecydowana większość) zatrzymują się, aby przez ten drobny gest oddać szacunek temu kraju. Rano, kiedy wędrujemy przez park do szkoły, spotykamy tez grupy ćwiczących chińczyków, japończyków i tajlandczyków. To niesamowity widok. I tak odmienny! Jedni w skupieniu przy relaksującej muzyce wykonują zsynchronizowane ruchy, jakby tańcząc w powietrzu. Drudzy z kolei ćwiczą aerobik, z wielka eneregetycznością wymachując rekami. A pomiędzy nimi biegający obcokrajowcy :) W końcu - sport to zdrowie :) 

wtorek, 23 lipca 2013

Sąsiadów ciąg dalszy

Jaj Niang,

To jedna z naszych największych żartowniś. Zawsze wita nas tym samym żartem. Przyszła czerwona mrówka, przepyszna krewetka I niedojrzałe winogrono (to oczywiście aluzja do naszych imion). Ostatnie czasy spędza w swym domu, gdyż jest już słaba.  Wiele trosk zaprząta jej głowę z powodu syna, który jest niepełnosprawny, a ostatnimi czasy rozmawia z dziewczyną, która chce uzyskać od niego dużo pieniędzy. Jaj więc martwi się tym obecnie. Do tego dochodzą problemy ze zdrowiem. Mimo to zawsze żartuje. U niej w domu odbywają się też spotkania chrześcijan z dzielnicy, co dla mnie było zaskakujące. Jest ich parę w naszej dzielnicy.
Jaj Niang

środa, 10 lipca 2013

Iwona Michnik                                                                                             09.07.2013
254 Silom Road
10500 Bangkok
iwonkamichnik@gmail.com

 Obudź moją duszę...


In these bodies we will live, in these bodies we will die
And where you invest your love, you invest your life
Awake my soul, awake my soul Awake my soul
For you were made to meet your maker
Awake my soul, awake my soul Awake my soul”.
/Fragment piosenki Mumford & Sons “Awake my soul”/

“W tych ciałach będziemy żyć, w tych ciałach umrzemy,
Gdzie inwestujesz swoją miłość,inwestujesz swoje życie.
Przebudź moją duszę...Przebudź moją duszę...Przebudź moją duszę...
Bo zostałaś stworzona, by spotkać swojego Stwórcę.
Przebudź moją duszę...Przebudź moją duszę...Przebudź moją duszę..”



Lotus
Marie Celeste będzie bardzo szczęśliwa, jeśli dowie się że swój list zaczęłam od cytatu z piosenki jej ulubionego zespołu. Ta piosenka towarzyszy mi juz od pewnego czasu. „Obudź moją duszę”... O tak, obudź mą duszę z tego głębokiego snu, by oczy przetarte o poranku  z niedowierzaniem, że to już nowy dzień, nabrały nowego blasku. Obudź mą duszę jak przemywa się je zimną wodą. Obudź zaspaną duszę... By widzieć świat nowymi oczami, patrzeć pod innym kątem, by w końcu jak z puzzli porozrzucanych po podłodze po pewnym czasie stworzyć obraz; widzieć siebie wzrokiem, który ogarniając przeszłość buduje nową przyszłość. Obudź mą duszę, a otworzą się me oczy, uszy, a umysł znajdzie nowe rozwiązania, relacje nabiorą nowego charakteru, wypowiadane słowa zaczną żyć. To jakby odkopać stare albumy po dziesięciu latach i zobaczyć w nich te szczegóły, których nigdy się nie widziało... Jakby zetrzeć kurz ze starych książek, otworzyć je, by przeczytać zdanie i zinterpretować tak, jak się nigdy nie myślało. To jakby wskoczyć do zimnej wody i po szoku poczuć się rześko. To jakby nagle wszystko zaczęło żyć. Jest taka pora dnia w okolicach świtu, w której wszystko zamiera, ptaki przestają śpiewać, wszystko przestaje się poruszać. Trwa to zaledwie sekundy. Doświadczyłam tego kiedyś około czwartej nad ranem obserwując przyrodę z okna domu mej babci. Miałam wrażenie, że wszystko zamarło. Ale po tych kilku sekundach, nagle, jak na zawołanie, jakby wszyscy się zmówili, ptaki zaczęły śpiewać i inne gryzonie wydawać różne dźwięki. Świat znowu zaczął żyć, jakby buchnęło życiem, jak ogniem z pieca! Więc obudź mą duszę, by tętniła życiem! To jest to, na co czekam! To jest to, co chce zobaczyć!

 Dar Nowego Życia


Rodzina Younes’a
Pisząc o nowym życiu chciałabym napisać, jak konkretne formy ono przybiera w życiu tych ludzi, których poznałam. I jak często to nowe życie rodzi się w bólu (o czym wiedza matki). Ostatnio zaczęłam dość ogólnie pisać o sytuacji naszych pakistańskich przyjaciół. Dzisiaj chciałam podzielić się z Wami nieco konkretniejszymi historiami. Na moim blogu ostatnio wspomniałam również o znanym mi małżeństwie Younes i Marianne, dzieląc się tą radosną wieścią, że obecnie są już w Holandii. Na tydzień jednak przed wylotem, oboje musieli spędzić tydzień w wiezieniu dla imigrantów. To jedna z tutejszych procedur. Mając status uchodźca, ale nie mając ważnych
Younes i Marianne

paszportów, musieli niejako ponieść karę. Mieli oni jednak już swój bilet w ręku, więc prosto z więzienia udali się na lotnisko. Nigdy nie zapomnę tego dnia, gdy poszliśmy ich odwiedzić w więzieniu. Przed wizytą, gdy podaje się numer więźnia, urzędnik pokazuje zdjęcie, aby się upewnić czy na pewno tę osobę chcemy zobaczyć. Kiedy zobaczyłam ich na zdjęciu typowym dla fotografii więziennej poczułam się bardzo dziwnie, jakbym zobaczyła kogoś, kogo znam od wielu lat, nagle za kratkami. Marie Celeste odwiedziła Marianne, ja z kolei Younesa, dzięki czemu i oni mogli się spotkać, gdyż nie byli w tych samych pokojach. Nigdy nie zapomnę łez, które zobaczyłam w oczach Younesa, który powiedział: „Nie mamy aparatu i nie mogę zrobić zdjęcia, ale zawsze będę pamiętał Was, że przyszliście mnie tutaj odwiedzić. Jesteście jak moja rodzina, bo oni nie mogą mnie odwiedzić”. Obecnie wiemy, że mają się dobrze, tęsknią za wszystkimi bardzo, ale uczą się tam nowego języka, powoli aklimatyzując się w nowych warunkach i w nowym świecie. Ich nadzieja się spełniła.

 Tak zdarza się tylko w filmach?


Chciałam podzielić się też kolejną historią, o której wcześniej, zanim tu przybyłam, mogłabym pomyśleć, że może się zdarzyć... ale tylko w filmach. Nie podam jednak ich prawdziwych imion, będę więc pisać tylko ona i on. Ona więc była muzułmańskiej wiary, on był chrześcijaninem. Poznali się w pakistańskiej szkole, gdzie oboje pracowali. Ona jest jedną z najpiękniejszych kobiet jakie znam. Rozmawiali więc dużo w pracy, ale z czasem i bardzo powoli, pomiędzy nimi zaczynało się rodzić coś poważniejszego .... Należy wiedzieć, że w tamtejszym kraju muzułmanka nie może poślubić chrześcijanina, bo jeśli to zrobi, jemu i całej jego rodzinie grozi śmierć. (Znamy też kolejną rodzinę, która cała, łącznie z dziadkami, kuzynami, dziećmi, musiała uciekać z kraju, bo kuzyn poślubił muzułmankę, która obecnie jest chrześcijanką.) Spotykali się więc potajemnie, nikt nie wiedział, że są parą, zawsze wcześniej przychodzili do pracy. Z czasem okazało się, że jemu grozi niebezpieczeństwo (chrześcijanie są tam prześladowani), toteż postanowił uciec tutaj. A wtedy ona już wiedziała, że nie może zostać sama. Zaczęły się poszukiwania, groźby, bo wszyscy wiedzieli już, że oni są razem. Początki tutaj były bardzo ciężkie. Ona zresztą pochodziła z bardzo bogatej rodziny, a tutaj spotkała życie w biedzie. Po czasie ona stała się chrześcijanką, dlatego, że odkryła w tej wierze prawdę. Tutaj odbył się mały ślub, z kilkoma zaledwie osobami. Ich proces o destynację do nowego kraju trwa już dwa lata. W międzyczasie został wstrzymany, ponieważ narodziło im się dziecko, a początkowo kraj, o który się ubiegali, zaakceptował dwóch członków rodziny, nie trzech. Proces rozpoczął się więc od nowa. Teraz jednak nabiera konkretnych form. Przyjmują już szczepionki, spotkania w ambasadzie są coraz liczniejsze, niecierpliwie liczymy dni, kiedy dostaną bilet w ręce. Tam będą mieli prawo do pracy i normalnego życia. Będą też bezpieczni, z dala od rodziny, która chciała ich zabić. Żałuję bardzo, że nie możecie ich poznać, bo poprzez list nie jestem w stanie przekazać godności, którą w sobie noszą, wiary i nadziei. I jeszcze jedno – taka wzajemna miłość jaką oni do siebie maja wprawia mnie w osłupienie. Jej mąż powiedział do nas ostatnio „Modlę się za mą żonę codziennie, aby była dobrym człowiekiem. Chciałbym jej dać wszystko i zrobić dla niej wszystko, bo ona opuściła dla mnie wszystko”. Ostatnio świętowaliśmy jej urodziny. W tym czasie także gościliśmy rodzinę Cecylii ze Szwajcarii. Wszyscy więc byliśmy w naszym domu. Na zakończenie jej mąż powiedział „Chciałem Wam wszystkim powiedzieć, że my jesteśmy tutaj całkiem sami. Nasza rodzina jest daleko i często nawet nie możemy się z nią skontaktować. Wy jesteście naszą pełnoprawną rodziną”. Wtedy zrozumiałam też pewną unikalność naszej misji – być jak rodzina. Trochę jak rodzina zastępcza, bo ta rodowita albo ich nie akceptuje, albo jej nie mają, albo po prostu jesteśmy jednymi z tych, którzy traktują ich z godnością. Czasem ci ludzie sami nas znajdują, jak kilka dni temu zaczepiła mnie jedna kobieta pod kościołem (w ogóle nas nie znając) i pierwsze, co powiedziała to następujące słowa: Jestem tutaj sama z dwójką dzieci od dwóch miesięcy. Jestem tutaj całkowicie sama, ale w końcu wolna od mego męża, który mnie torturował. Proszę, przyjdźcie do mnie, nie mam tu nikogo.

Ja żyję ...


W ostatnim czasie gościliśmy też w naszym domu Afrykankę, która poprosiła nas o możliwość zostania w naszym domu i modlitwy przez trzy dni. My więc miałyśmy swój plan dnia, ona natomiast ciągle pozostawała na modlitwie. Wieczorami jednak dzieliła się z nami swoją historią, o tym, jakie życie było w Afryce, o walce o prawa kobiet, a w końcu o groźbach i niebezpieczeństwie, które groziło jej rodzinie z powodu ich pracy na rzecz kobiet. Są już tutaj cztery lata! Opowiedziała nam tyle historii, w których ona i jej rodzina zostali ocaleni w różny sposób. Może kiedyś napiszę Wam o niej więcej :) W niej widzę życie. I cóż to jest za życie, które rodzi się na przekór codziennemu strachowi i niepewności, nieznajomości dnia przyszłego! Można byłoby tylko płakać. Czym wiec jest życie, które ŻYJE? Czym jest prawdziwe życie silniejsze niż śmierć, którą chciano im zadać? Czym jest życie? Ta zdolność do tworzenia, marzenia, śmiania się i wciąż kochania? Jak to możliwe, że ono wciąż się rodzi w sercach tych ludzi? I jeśli jakoś po ludzku, tak jak to mówią w przysłowiu „na chłopski rozum” chciałabym to sobie wytłumaczyć, to jest to dla mnie jak z martwych wstanie... 

Znowu razem


Rodzina Cecile z zaprzyjaźnioną francuską rodziną
W tym liście dużo piszę o rodzinie. Tak się złożyło, że ciągle ten temat tutaj powracał. Może to też za sprawą rodziny Cecylii ze Szwajcarii - Robert, Marie Claire, Viviane i Aurelien, którzy przyjechali tutaj odwiedzić swą córkę. Nasza Cecile miała nieco czasu, aby spędzić go tylko z nimi, potem jednak jej rodzina przychodziła do nas codziennie, poznając naszą dzielnicę, ludzi, bawiąc się z dziećmi, modląc się z nami i jedząc. To było dla nich ogromne wydarzenie -zobaczyć swą córkę tutaj po 8 miesiącach! To niezwykłe, jak rodzina może być wielką mocą, jak bardzo może nas kształtować, ale jakim też może być trudem, jaki ból może przekazać. Można dzieciom przekazać błogosławieństwo i przekleństwo. Więzy krwi są tak silne, że nawet jeśli nie chcemy, wpływają na nasze życie. Powyższe jednak przykłady pokazują mi, że można żyć innym życiem, nie trzeba powtarzać tych samych błędów, jest inna możliwość. Dbać o swoje życie teraz to inwestować w przyszłe dobro swej rodziny.

Nic, nie musisz mówić nic

Wizyta w Saint Louis Hospital

 Teraz przeniosę Was znów do innego świata, jak my to już zwykłyśmy robić tutaj, w Bangkoku. W tym liście chciałam też wspomnieć o naszym kolejnym apostolacie, a mianowicie o wizytach w szpitalu. Zazwyczaj odwiedzamy osoby starsze, niektóre z nich w ogóle nie mówią, często podpięte do rurek, które pozwalają odciągać ślinę itp. To prawda, że dla nich, jest to miejsce czekania na śmierć. Są też tacy, którzy mają się nieco lepiej, z nimi wiec możemy rozmawiać. Nie są to długie wizyty, bo długa wizyta dla wielu z nich byłaby trudna do zniesienia z powodów zdrowotnych. Zastanawiałam się kiedyś, co można dać komuś, kto ma jedzenie (bo w szpitalu je otrzymują), ma miejsce do spania, ale wielu z nich nie może się poruszać, mówić albo słyszeć. Jesteśmy więc, patrzymy w oczy, trzymamy za ręce, często śpiewamy; jeśli wiemy, że są chrześcijanami, modlimy się. Zdarza się wtedy, że z ich oczu płyną łzy. Chciałam napisać Wam krótko o jednej z osób, które odwiedzamy, o mężczyźnie o imieniu Wira. Jest to dość nietypowa relacja. Początkowo wyglądało to tak, że zaglądałyśmy tylko na chwile. Starałyśmy się
Saint Louis Hospital
prowadzić rozmowę, ale Wira nie był dość rozmowny, zawsze jednak uśmiechał się szeroko, gdy nas widział. Od pewnego czasu zaczęłyśmy spotykać go na korytarzu oglądającego telewizję, brałyśmy więc krzesła i dosiadałyśmy się do niego. Próbowałyśmy zadawać mu pytania, ale był bardzo oszczędny w słowach. Marie Celeste zapytała go raz, o co nas chciałby zapytać. On wtedy popatrzył nam prosto w oczy, uśmiechnął się i zamiast zadać pytanie powiedział, bardzo się cieszę, że do mnie przychodzicie. Od tego czasu wiemy, że nawet jeśli nie jest zbyt rozmowny, to czeka na te nasze wizyty. 

 To jest właśnie Naa


Naa
  Nie wiem, jak długie listy jesteście w stanie czytać :) Toteż, aby nie przytłoczyć Was nadmiarem, dziś przekazuję tę część mej misji, tym razem pomijając moje sąsiedztwo, o którym można napisać cały, kolejny długi list. Jedynie wspomnę o Naa, ponieważ parę osób, pytało mnie o nią. Pisałam o niej nieco w mym pierwszym liście. U niej jednak sprawy zmieniają się tak szybko, że nigdy nie jestem pewna, czy już na pewno mogę coś napisać, bo pewności co do tego czy to jest na stałe, czy na chwilę mieć nie mogę. W każdym razie, dziecko ma się dobrze. Ona sama natomiast nie wie jeszcze, co zrobi ze swym życiem. Pamiętajcie więc o niej.

Dziękuję


Po raz kolejny dziękuję za listy. Nie możecie sobie nawet wyobrazić jak zawsze biegnę do skrzynki otwierając listy z drżącymi rękoma :) Jesteście moją siłą :) Dziękuję za pamięć i modlitwę. Nosząc Was w sercu i pamięci ślę pozdrowienia.

Iwona

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Wolnosc

Wreszczie:) Dzisiaj Marianne i Younes - nasi pakistanscy przyjaciele wylecieli w koncu do nowego kraju, w ktorym moga prowadzic normalne zycie !!!!! Oto wolnosc poprzedzona tygodniem spedzonym w wiezieniu dla imigrantow. Nigdy nie zapomne tego spotkania. Inni nadal czekaja. Mam nadzieje, ze niedlugo. 

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Sasiedzi

Sasiedzi,


To idealne zdjecie naszej sasiadki, Paa Ot, ktora bardzo czesto zaglda do nas przez szybe i zazwyczaj zawsze wie, gdzie jestesmy i co robimy, bo zawsze nas o to pyta. Ona tez jest strazniczka naszego domu, kiedy cos sie w nim psuje. Wymieniamy sie tez czasem posilkami. Czasami Paa ot przygotowuje poranna zupe dla swej rodziny i przynosi nam jedna miske, ktorej zawartosc my zazwyczaj zjadamy na obiad. Niedawno zaprosila nas by zaspiewac Happy Birthday To You dla jej corki z okazji urodzin. 


To rowniez idealne zdjecie Pii Jaak, ktory nieustannie pracuje wyrabiajac wspaniale ciasteczka z rozplywajacym sie kokosowym mlekiem w srodku. Przepis na te ciasteczka zostal umieszczony w ksiazce kucharskiej. Jednego dnia przechodzac obok jego stoiska powiedzialam, ze ide przygotowac polskie jedzenie, totez poprosil o nie, i polskie racuchy bardzo mu smakowaly :) Pii Jaak ma kilka adoptowanych dzieci, na ktore bardzo ciezko pracuje. Jest buddysta, jednakze jesli nie ma pracy, wybiera sie z nami do kosciola. 

poniedziałek, 20 maja 2013

Indie

Witam serdecznie,

     Dzisiaj po krotce chcialam przedstawic Wam inne oblicze Domow Serca w Indiach. To dlatego, ze goscimy teraz wolontariuszke z Indii, a z pochdzenia Ukrainke, ktora poznalam dwa lata temu na Ukrainie, pozniej drugi raz widzialam w Polsce. Jest ona tymczasowo w Tajlandii, w zwiazku ze sprawami wizowymi. Ich zycie wyglada zdecydowanie inaczej pod wieloma wzgledami niz nasze, choc cele i zamierzenia te same. Tam kobiety musza nosic dlugie spodnice i szal okrywajacy ramiona, podczas, gdy my zakladamy spodenki i zwykle bluzki. W Indiach wszedzie chodza na piechote (bo wszystko jest blisko) jedynie do osob chorych na trad jezdza na rowerze, podczas, gdy my, zeby dostac sie czasami do jednego miejsca, przemierzamy pol miasta. Dziewczyny jedza zawsze siedzac na podlodze, rozkladajac jedzenie na macie, podczas, gdy my mamy mozliwosc jedzenia rowniez przy stole. Tam dziewczyny chodza po wode, gdyz nie ma biezacej, co jest okazja do spotkan z wieloma ludzmi, my natomiast mamy zimny prysznic; tam kobiety nie rozmawiaja z mezczyznami, jedynie jesli ktos z rodziny jest w otoczeniu, nie pozdrawiaja ich na ulicy, my natomiast mozemy rozmawiac z kazdym. W Tajlandii spimy w lozku, w Indiach na podlodze. Jezyk natomiast jest podobnie smieszno brzmiacy, temperatura mniej wiecej w tej samej skali, podobnie jak tutaj ze wzgledow kulturowych we wspolnocie moga byc tylko kobiety. Natomiast w Indiach jest jeszcze jeden dom, gdzie mieszkaja tylko chlopcy i tak zwany ogrod milosierdzia, w ktorym zyja osoby niepelnosprawne. Maja wiec oni mozliwosc spotykac sie raz na tydzien. Poza tym Duch wspolnoty ten sam, tylko przejawia sie w innych okolicznosciach:)

http://cs425216.vk.me/v425216430/2fc/vhRogyVK4Xw.jpg
http://cs425216.vk.me/v425216430/2f3/6zAwAIvPF3g.jpg
Oksana



środa, 8 maja 2013

List

254 Silom Road                                                                                         06.05.2013
10500 Bangkok
Thailand
iwonkamichnik@gmail.com
www.tajskamisja.blogspot.com

Teraz
“Co jest najśmieszniejsze w ludziach:
Zawsze myślą na odwrót: spieszy im się do dorosłości, a potem wzdychają za utraconym
dzieciństwem. Tracą zdrowie by zdobyć pieniądze, potem tracą pieniądze by odzyskać
zdrowie. Z troską myślą o przyszłości, zapominając o chwili obecnej i w ten sposób
nie przeżywają ani teraźniejszości ani przyszłości. Żyją jakby nigdy nie mieli umrzeć,
a umierają, jakby nigdy nie żyli ‘’
/Paulo Coelho/




Witam serdecznie po raz drugi. To już prawie dwa miesiące mego pobytu tutaj, nadal nie wiem czy to dużo czy mało…. Teraz jednak czuję się jak po 10 miesiącach w Tajlandii i zaczynam się zastanawiać, czy aby na pewno prowadziłam wcześniej inne życie :) Czy może mi się śniło ? :) Życie tutaj jest dla mnie tak intensywne i tak realne w każdej przestrzeni, że wiem na pewno, że to nie sen. Nie ma nic, co było przedtem, ani nic, co potem. Chwila teraz jest tak realna, że nie można zrobić nic innego, jak tylko ją przeżyć. Czasem to ubóstwo, bo od tej chwili uwolnić się nie można, czasem błogosławieństwo. Od dawien dawna towarzyszy mi myśl, że wszystko, co robimy jest zarazem pierwsze i ostatnie, bo nawet jeśli coś powtarzamy, to już nie w tych samych okolicznościach. Niemniej jednak, to prawda, że tutaj zdecydowanie mocniej odczuwam rzeczywistość, która dzieje się TERAZ.
Toteż właśnie teraz kotłują się tysiące myśli w mej głowie, o czym napisać, który fragment tej rzeczywistości, jakich słów użyć, by jak najbliżej być tego, co jest. W dalszym ciągu jestem na samym początku misji, choć oczywiście pamiętam już w wielu przypadkach drogę do domu, sama czasem wyruszam do szkoły, robię zakupy, znam podstawy języka tajskiego, zaczynam naprawdę lubić tajskie jedzenie, choć nadal nie mogę jeść ostrych rzeczy, więc Tajowie tylko uśmiechają się pod nosem, kiedy mówimy maj pet looj (coś w stylu – całkowicie nieostre, proszę) :), a także, z rzeczy bardziej zabawnych, nie uciekam już przed karaluchami… gdy jeden z nich jest w bezpiecznej odległości, mogę spokojnie myć zęby :). Także relacje z niektórymi ludźmi nabierają nowego charakteru, ale nadal to jest tylko początek. A droga długa jest …. :)

Wieści ze wspólnoty

W naszej wspólnocie zmiany. Natalia, wolontariuszka z Ameryki, wróciła do domu po 18 miesiącach swej misji. Jej czas pożegnań to dla mnie czas jedności kulturowej . To było niezwykłe wydarzenie, gościć w tym samym czasie w naszym domu ludzi wszelkich ras – przyjaciół z Afryki (Kongo, Rwanda), z Pakistanu, z Francji, z Tajlandii itp., itd. Po Mszy pożegnalnej mieliśmy wspólny posiłek. Było tak ciasno, że trudno było się przecisnąć, by dostać się do kuchni :) Spotkanie tych często przeciwstawnych sobie kultur uświadamia mi, że jedni dla drugich są uzupełnieniem. Otwartość ludzi z Afryki w zestawieniu ze skrytością Tajów to widok godny zainteresowania… W każdej z tych kultur możemy odnaleźć także cząstkę nas samych. Uświadamia mi to, że każdy naród pokazuje pewną prawdę o ludzkim bycie, czy o pojmowaniu rzeczywistości. Nie ma kultury lepszej czy gorszej, a cały świat może być naszym domem.

Pożegnanie Natalii


Cecile i Pan
Marie Celeste i Not
 Zostałyśmy wiec teraz we trzy, Cecile ze Szwajcarii, świetnie zorganizowana, dbająca o to, abyśmy były zawsze na czas, oraz Marie Celeste z Ameryki, rozśmieszająca wszystkich dookoła. W takim składzie będziemy do sierpnia, wtedy przybędzie nowa osoba. Niedługo jednak odwiedzą nas wolontariuszki z Indii (które muszą opuścić kraj na krótki czas w związku z wymogami wizowymi), wiec przez maj będzie nas więcej, co dla nas jest dobre, ponieważ potrzeb jest tyle, że trudno sprostać wszystkiemu. Kiedy już piszę o wspólnocie, chciałabym dodać, że jestem przekonana, że nie byłabym w stanie robić tego wszystkiego, bez tej wspólnoty. To teraz najbliższe mi tu osoby, z którymi jestem ciągle. Ale jestem także pewna, że nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie Wy. Może brzmi to górnolotnie, ale to prawda, której uzasadnienie jest całkiem logiczne. Gdy kupujemy chleb w sklepie, nie widzimy, kto go zrobił, skąd jest mąka, przez ile rąk to przeszło…Podobnie i tutaj – to nie tylko ja tutaj jestem – jesteście i Wy, chociaż Was nie widać. Jest ktoś, kto czyta ten list, sprawdza i rozsyła go do Was; jest ktoś, kto zamieszcza zdjęcia na mym blogu; jest ktoś, kto pozwala mi skorzystać z Internetu, odpocząć. Takich przykładów można mnożyć. Dziękuje więc za wszystkie dobre słowa, listy, kartki, kawę i polską czekoladę:)

 Kultury ciąg dalszy…
Jaaj podczas blogoslawienstwa
podczas Songkranu

Skoro powyżej mówiłam o kulturze, to teraz nieco więcej o niej w tajskim wydaniu. Chciałam Wam też nieco napisać o kulturze tajskiej w takiej formie w jakiej ją dotychczas poznałam. Najbardziej zaskakujące dla mnie są tajskie pożegnania i celebrowanie uroczystości jak np. urodziny. Trwa to zaskakująco szybko. Dla mnie wygląda to jak gdyby
Cecile i Pan Marie Celeste i Not nic się jeszcze nie zaczęło, tymczasem w rzeczywistości juz się skończyło. Być może wynika to z pewnej skrytości, w której nie manifestuje się uczuć. Niemniej jednak Songkran czyli świętowanie Nowego Roku trwa przez trzy dni. Miasto jest wtedy opustoszale, prawie wszystko zamknięte, nie ma korków na ulicy, ludzie wyruszają w podroż, by spotkać się ze swymi rodzinami, od popołudnia natomiast zaczyna się szaleństwo zabawy z wodą. Pisałam o tym na blogu, wiec nie będę się powtarzać, chciałam tylko dodać, że dla wielu Tajów jest to rzeczywista możliwość spotkania się z rodzinami. W przeszłości bardzo mocno był tutaj rozwinięty nurt dbałości o rodziców, obecnie rożnie z tym bywa. Jest to także czas, kiedy świątynie są zapełnione ludźmi oraz jedzeniem, które ofiarują oni jako swego rodzaju zbieranie zasług dla swego obecnego bądź przyszłego życia, bądź dla zmarłych. Poza tym, właściwie przed każdym domem stoi maleńki domek, jako mieszkanie dla duchów, przy którym codziennie zostawione jest jakieś jedzenie.

 Głód przyjaźni …

Wspominałam w poprzednim liście, że mamy kilka tak zwanych apostolatów. Zdaje sobie sprawę, że nie mogę przedstawić od razu wszystkich miejsc, osób i historii, toteż będę czynić to stopniowo w każdym kolejnym liście. Zacznę nie od dzieci, jak wspomniałam ostatnio, ale od uchodźców, bo to oni właśnie stali się przyczyną założenia Domu Serca Bangkoku, co zresztą nie było łatwym zadaniem. Najwięcej uchodźców mieszkających tutaj, których znamy, pochodzi z Pakistanu, ale są także z Afryki. Mogę jednak opowiedzieć Wam o nich bardzo ogólnie. Nigdy wcześniej nie wiedziałam, że sytuacja chrześcijan w Pakistanie jest tak trudna. Często są oni prześladowani za swą wiarę. Jeden z naszych przyjaciół pokazał nam ranę na ciele po cięciu nożem. Uchodźcy pochodzący z Afryki, są tutaj z innych powodów, aniżeli prześladowania religijne. Kraje, z których pochodzą są w większości chrześcijańskie. W Tajlandii maja oni status uchodźców. Nie mogą jednak pracować, jak inni obywatele. Dodatkowo, niektórzy nie mają przedłużonej wizy, więc obawiają się, że mogą trafić do więzienia dla imigrantów. To skomplikowane procedury, których jeszcze do końca nie rozumiem. Wszyscy oni ubiegają się o możliwość wyjazdu do innego kraju, gdzie będą mogli pracować i prowadzić zwyczajne życie. Niemniej jednak, taki proces trwa bardzo długo, bo musza udowodnić, że sytuacja w ich kraju jest niebezpieczna i że najlepszym rozwiązaniem jest wyjazd do innego kraju. Czasami może to trwać latami i nikt, i nic nie może tego przyśpieszyć, procedura jest procedurą.
Rzadko kiedy spotykałam się z takim głodem przyjaźni, jaki oni w sobie maja. To dla mnie fenomen, że ktoś chce tak bardzo opowiedzieć komuś swą historię, mieć kogoś, kogo może zaprosić, kogoś, z kim może dzielić swe życie. Kiedy byłam w Polsce, to było takie oczywiste, że mam przyjaciół i że interesuje ich me życie, tutaj nie jest to już takie klarowne. Dlatego chciałam w pierwszej kolejności, szczególnie ich polecić Waszej pamięci, oraz byście wspierali ich ducha modlitwą. Pakistańska rodzina także poprosiła nas o studium biblijne, toteż niedługo rozpoczniemy takie.

 
Jet Sip Prai

 Przedstawię Wam też jedną osobę z naszego apostolatu z sąsiedztwa – Jaj Som Cit, o której nieco wspomniałam na blogu. Figuruje ona niemal codziennie w naszym planie dnia. Odwiedzamy ją, rozmawiamy i kąpiemy jej sparaliżowanego syna, bo dla niej samej byłoby to bardzo trudne zadanie. My natomiast, jako dwie młode dziewczyny, mamy siłę, by przenieść go do łazienki.

Czasem robimy dla niej zakupy, przynosimy naszą wodę zdatną do picia. Relacja z nią jest wyjątkowa, dlatego że dla niej nie jesteśmy tylko Farang (cos w stylu obcokrajowiec). Tak nazywają nas tutaj nieustannie - oooooo Farang, wykrzykują dzieci na nasz widok, ale także dorośli, gdy przechodzimy obok rozmawiają na temat Farang. Dla owej Jaaj (babcia) jesteśmy jak dzieci. To dla mnie pewien fenomen oddziaływania też takiej wspólnoty jak nasza. Dom Serca istnieje tutaj, jak juz wspomniałam, 20 lat i przez ten czas wolontariusze byli wierni osobom, które potkali, co znaczy, że niektórzy znają nas już 20 lat. I co jest dla mnie fenomenem to fakt, że jeden wolontariusz jest kontynuacja przyjaźni poprzedniego. Przypominam sobie, że w moim życiu też pojawiali się ludzie tylko na jakiś czas, a w rzeczywistości to było nie tylko ale aż na jakiś czas. I to oni sprawili, że me życie nabrało nowego kształtu i blasku.
Kończę mój list, do zobaczenia w następnym :) Noszę Was w mej pamięci i sercu, tęsknie za Wami. Jeśli macie jakieś pytania, proszę zadawajcie.
Iwona

wtorek, 30 kwietnia 2013

Nasza babcia

Chcialam Wam przedstawic dzisiaj Jaj Som Cim, ktora jest nasza babcia od wielu, wielu lat. Ma ona niepelnosprawnego syna Anana, ktory wita nas usmiechem, gdy przychodzimy do ich domu. Relacja z owa babcia jest naprawde wyjatkowa, dlatego, ze nie jestemy dla niej tylko Farang (czyli kims do kogo trzeba miec duzy dystans), ale jak sama powiedziala - kazdy z naszego domu jest dla niej jak dziecko. Pomagamy jej myc owego syna, ostatnio bylismy razem w szpitalu, co dla Anana bylo nie lada wycieczka. Nie moze on siedziec, wiec do taksowki przewiezlismy go na specyficznym wozku. Niestety okazalo sie, ze w tym dniu w szpitalu nie bylo dentysty (bo ten byl potrzebny), wiec wyslali nas do innego, w ktorym tez denstysty nie bylo. Cala eskapada skonczyla sie wiec pobraniem krwi, a ostatecznie wizyta z dentysta miala miejsce innego dnia i tym razem rodzina zaangazowala sie w zorganizowanie tej wyprawy. Przyklasnelismy wiec w dlonie, ze sprawa powiodla sie pomyslnie. 


Sawadii kha

Sawadiii kha!!!!

    Witam serdecznie tajskim dzien dobry. Niesmialo zaczynam poslugiwac sie tajskim. Wczoraj mialam pierwsza calkowicie samodzielna rozmowe z taksowkarzem w tym zabawnym, a zarazem bardzo logicznym jezyku. Bardzo lubie chodzic do naszej szkoly, poniewaz nauczycielki maja tak ogromne poczucie humoru, ze zazwyczaj nie wiem kiedy mijaja dwie godziny. Niesamowicie jednak trudno mi zrozumiec nasze bezzebne babcie, nawet jesli uzywaja slow, ktore juz znam. W dodatku bardzo duzo osob z naszego sasiedztwa nie wymawia r, tylko l, wiec wyrazy w ich ustach brzmia jeszcze inaczej niz sie uczylam. Chcialam przedstawic Wam kilka zabawnych sformulowan. Przykladowo puutlen (zartowac) sklada sie w wyrazu mowic puut i grac, bawic sie len. Puutlen znaczy wiec tyle co bawic sie slowami. Badz inny wyraz namkeng; nam (woda) i keng (silny) tlumaczy sie jako lod (silna woda). Niektore wyrazy wiec sa bardzo madre i sprytne w swej konstrukcji. Gorzej kiedy wypowiada sie slowa ze zla tonacja, co oczywiscie sie zdarza, co konczy sie salwa smiechu ze strony Tajow, a ja przezornie (bo nie wiem co naprawde powiedzialam) mowie koothot kha, khothot kha, dichan rien passathai (przepraszam, przepraszam, ucze sie tajskiego). W naszym sasiedztwie ludzie nie znaja angielskiego, natomiast generalnie Tajowie chca rozmawiac z nami po angielsku, kiedy my probujemy po tajsku :) file://localhost/Volumes/NO%20NAME/DCIM/Camera/Photos%20Jean-Matthieu/_DSF0492.jpg

Ponizej - tak teraz wygladam - oczami dziecka: 

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Czas jak zagadka - pulapka

Uswiadomilam sobie, ze jestem tutaj juz miesiac. Trudno mi to ujac w ramy czasowe - juz czy dopiero - nie wiem. Czuje sie jednak jak po 6 miesiacach. Bardzo czesto zastanawiam sie o czym mam pisac na blogu - o kulturze? O ludziach? O swych przemysleniach? O jedzeniu? :) O wspolnocie?  Prawda jest taka, ze nie mam za wiele czasu, by napisac takiego posta i, ze to tylko maly urywek, wycinek rzeczywistoci, w ktorej zyje. Pomyslalam, ze moze od kolejnego posta zaczne Wam w bardzo krotki sposob prezentowac naszych przyjaciol. Mysle rowniez nad kolejnym listem do Was i ciagle nosze Was w pamieci. Poza tym przez ow miesiac nieustannie towarzyszy mi mysl, ktora kiedys przeczytalam i cytuje ponizej. Czas stutaj niejako zmusza mnie do skupienia na dniu obecnym. Myslec o przyszlosci, o wszystkich kolejnych czekajacych dniach, to za wiele. Ciagle wracam wiec do chwili obecnej i zdaje sobie sprawe, jak czesto marnowalam czas myslac o tym, co bedzie, nie wypelniajac kazdej mijajacej chwili tetniacym zyciem.


Co jest najśmie­szniej­sze w ludziach:

Zaw­sze myślą na od­wrót: spie­szy im się do do­rosłości, a po­tem wzdychają za ut­ra­conym dzieciństwem. Tracą zdro­wie by zdo­być pieniądze, po­tem tracą pieniądze by odzys­kać zdro­wie. Z troską myślą o przyszłości, za­pomi­nając o chwi­li obec­nej i w ten sposób nie przeżywają ani te­raźniej­szości ani przyszłości. Żyją jak­by nig­dy nie mieli um­rzeć, a umierają, jak­by nig­dy nie żyli. /Paulo Coelho/

Songkran

Witam serdecznie w Nowym Roku:) Hehhe, otoz wedlug buddyjeskiego kalendarza, wlasnie rozpoczal sie nowy rok, ktory tutaj swietowany jest z duza pompa (doslownie z pompa). Przez trzy dni nieustannie trwa cos na ksztalt naszego smingusa dyngusa. Niemniej jednak ze stokrotna czestotliwoscia. Ludzie tancza na ulicach, oblewaja sie woda z wiaderek, ogromnych wodnych pistoletow itp. Takze i my uczestniczylismy w tym szalenstwie w naszej dzielnicy z naszymi znajomymi i nieznajomymi. Nie jestem w stanie zliczyc ile litrow wody sie na mnie wylalo. Ostatecznie wyladowalam rowniez w malej beczce z woda. W tym wypadku cieszylam sie, ze tutaj jest cieplo, bo ubranie szybko wysychalo. Nim jednak zdazylo wyschnac, kolejna porcja wody juz je zmoczyla ponownie. Byla to takze okazja do tego, aby odwiedzic wszystkie nasze jaaj (babcie), aby poblogoslawic je poprzez obmywanie rak i wypowiedzenie dobrych zyczen. To wazna oznaka szacunku dla nich. Wedrowalismy wiec od domu do domu z nasza specjalna miseczka na blogoslawienstwo.


wtorek, 2 kwietnia 2013

Narodziny w Swieta

Czas mija. Nie wiem czy szybko, nie wiem czy wolno. Czuje jakbym byla tutaj dwa miesiace, ale kiedy popatrze wstecz wydaje mi sie, ze wszystko dzieje sie bardzo szybko, to znow w poszczegolnych momentach jakby trwalo w nieskonczonosc. To ogromnie wazne tutaj pamietac male, dobre, drobne chwile i celebrowac je do dna, ciagle niemogac sie nasycic. To istotne - pamietac je. Dzis chcialam napisac nieco o swietach Wielkanocnych, ktore dla mnie byly czasem patrzenia na cala roznorodnosc naszego swiata i Kosciola. Na Mszy widzialam rozne nacje - Japonczykow, Tajlandczykow, Afrykanczykow, Pakistanczykow, Francuzow, Amerykanow, Anglikow i naprawde nie wiem jeszcze kogo. W niedziele wielkanocna mielismy szczegolne zaproszenie od zaprzyjaznionej francuskiej rodziny, ktora takze goscila uchodzcow, ktorych sytuacja w Tajlandii jest trudna, i ktorzy czesto, nie maja naprawde nikogo. Bede o tym pisac wiecej w kolejnym liscie. Teraz napisze tylko tyle, ze wielu z nich boi sie wychodzic na ulice, aby nie trafic do wiezienia (bo nie maja waznej wizy), nie mniej jednak teoretycznie moga byc w Tajlandii, ale w praktyce nie czuja sie bezpiecznie. Urzedowe procesy trwaja bardzo dlugo. Odczulam, ze ich glod spotkania z innymi ludzmi, ktorzy traktuja ich normalnie - jak przyjaciol - jest ogromny. Poza tym w Wielka Sobote w koncu urodzilo sie oczekiwane dziecko Naa - dziewczynka o imieniu Ana.  Teraz garsc informacji dotyczaca tajskiej kultury .... Przy tej okazji dowiedzialam sie, ze tutaj, przychodzac do nowo narodzonego dziecka, nalezy powiedziec, ze jest ono brzydkie. To zapewnia mu szczescie - dobry los na przyszlosc. Szczescie tutaj to wartosc nadrzedna. Zyczyc komus powodzenia, to naprawde zyczyc mu wszystkiego najlepszego, to zyczenie, ktore ma moc i jego wypowiedzenie ma znaczenie. Poza tym dowiedzialam sie, ze w tajskim szpitalu, kobieta rodzi dziecko sama. Nawet jesli mialaby meza, czy kogokolwiek z rodziny, nikt nie moze z nia byc w tym momencie. Ze wzgledu na ochrone przed wirusami. To, co dla mnie jest tu zaskoczeniem, to ludzie chodzacy w maseczkach chroniacych przed bakteriami. U nas widywalam takie tylko u lekarzy, ale tutaj jest to dosc popularne, zwlaszcza osoby pracujace w autobusie (w kazdym autobusie jest ktos kto zbiera pieniadze za bilet), ale czasami takze spotykani przechodni.
 
 
 Wspolne mycie naczyn w Niedziele Wielkanocna
 
 
 Ana