poniedziałek, 30 września 2013

Cooking with Phii Poo

Dopoki nie zaglebisz sie w dzielnice, nie wiesz co skrywa sie w jej wnetrzu ... Okolo 5 czy 6 lat temu jeden z wolontariuszy z niewiadomego kraju z protestanckiej organizacji wedrujac pomiedzy uliczkami, zglodnialy, kupil jedzenie na ulicy od pewnej kobiety. Od tego dnia przychodzil do niej codziennie, aby zakupic jedzenie. W koncu zapytal, czy nie chcialaby otworzyc jakiejs malej restauracji? Oczywiscie, ze nie. Ostatecznie tak sie stalo. Dzisiaj Phii Poo mowi po angielsku, a kiedys bala sie ust otworzyc, dzisiaj wita swych przyjaciol usciskiem, a czasem buziakiem w policzek, co kiedys bylo nie do pomyslenia, jezdzi disiaj po szkolach i opowiada dzieciom, ze zmiana zycia jest mozliwa. Pracuje w zespolowym teamie, jak w rodzinie, bo mowi, ze lepiej, kiedy wszyscy w pracy sie ciesza. Ma tez czas na wakacje i dla rodziny. I nie opuscila naszej dzielnicy, wrecz przeciwnie, wciaga w te prace innych ludzi ... I to wcale nie jest historia filmowa.

piątek, 13 września 2013

Iwona Michnik                                                                                         10.09.2013
Heart’s Home Paul VI
254 Silom Road
10500 Bangkok
iwonkamichnik@gmail.com


Celebrujemy Życie

Życie duchowe nie jest niczym innym, jak właśnie miłością. Kochać wcale nie znaczy czynić dobro, wspomagać czy też chronić kogoś, bowiem w ten sposób traktujemy bliźniego jak zwykły przedmiot, zaś siebie samych postrzegamy jako istoty mądre i szlachetne. A to nie ma nic wspólnego z miłością. Kochać znaczy połączyć się z drugim człowiekiem i dostrzec w nim iskrę Boga.
/Thomas Merton/

Witam serdecznie ponownie, dokładnie dzisiaj mija 6 – sty miesiąc mej misji. Przychodzę do Was ponownie z kawałkiem tutejszego świata. Tym razem rozpoczynam fragmentem zaczerpniętym z myśli Mertona, któremu (nawiasem mówiąc) Azja nie była obca. Ostatecznie zmarł właśnie tutaj, gdzie jestem, w Bangkoku. Uderzyła mnie powyższa myśl, kiedy zastanawiałam się, co jest kluczem moich, naszych spotkań z ludźmi? Co jest esencją? Zaskoczyła mnie “akceptacja”, której znaczenie ze zdziwieniem odkryłam jako przyjmowanie. P r z y j m o w a n i e, jak smakowanie dzień po dniu pokarmu, który się przeżuwa, zagryza, aż w końcu trawi, a nie znika on ot tak po połknięciu jednego kęsa. Przyjmowanie, jak sączenie kropla po kropli życia, które ma smak – czasem gorzki, słony, kwaśny, słodki. Tak jak przyjmowanie uczuć, nie po to, by nami zawładnęły, ale by pokazały to, co naprawdę myślimy. Przyjmować trudnych dla nas ludzi z samym sobą na czele, to jak kolejny raz potwierdzić godność życia, te trudno dostrzegalną iskrę. Jest jakiś paradoks ukryty w akceptacji na kształt cudu, niekoniecznie jak grom z jasnego nieba, ale jak cichy powiew wiatru. Dopóki frustruję się samą sobą, czy innymi, nic nie zmienię. Ale kiedy przejdę te granice zranionej dumy własnej i zaakceptuję to, czego zaakceptować nie mogę, odkrywam więcej niż siebie. I tym cichym powiewem wiatru jest pocieszenie, które stawia mnie na nogi, by powiedzieć kocham to, co jest. I to nie jest tania akceptacja, która mówi rób, co chcesz. To jest droga akceptacja, bo wykupiona zaangażowaniem, które zna ból, przeszyło go do szpiku kości, aż poszarpało serce, bądź radość, która rozlała się jak krew w żyłach, przynosząc tlen. Akceptacja przynosi godność, która czuje się swobodnie tym, kim jest, bo widzi szerzej i więcej niż tylko to, co widzialne, a w końcu przyjmuje Życie, które było od początku, które J e s t Prawdą. Nie jest się już kimś, kto pomaga, jest się na równi z tymi, z którymi się żyje. Oczywiście, nie znaczy to, że każda działalność charytatywna jest zła, ależ oczywiście, że nie! To byłoby absurdalne kłamstwo. To znaczy tylko tyle, że u podstaw każdej z tych działalności nie jestem kimś, kto pomaga, ale kimś równym innym…

Wieści ze wspólnoty

Otóż Naomi - wolontariuszka z Ameryki - jest już z nami. Przybyła tutaj na dwa lata. Jej imię to Phii Nok, co znaczy ptak. Jest ona pełna tajemniczego spokoju i z nim właśnie idealnie wpasowała się w tutejsze życie. Niebawem, bo już 21 września, przywitamy Francuzkę – Marianne. Wczoraj wyjechała też od nas siostra wizytatorka (siostra Regine), która spędziła z nami trzy tygodnie. Mieliśmy też wizytę dziewczyny z Australii (Chrisanne), która zaciekawiona, przyjechała żyć z nami przez około tydzień, po czym powiedziała, że wsiąknęła w to, jak woda w gąbkę, więc będzie się teraz przygotowywać do swego wyjazdu na misje. Odwiedziły nas też trzy dziewczyny z Francji, które podróżują po to, aby w rożnych zakątkach ziemi znaleźć miejsca nadziei. Zmarła też babcia Cecylii (Szwajcarki) po 86 latach życia. Dzisiaj właśnie jest jej pogrzeb.

Jet Sip Prai

W tym liście chciałam powrócić do naszej dzielnicy, w której żyjemy. Pomimo tego, że nadal nie lubię kroczyć wąskimi, nieznanymi mi uliczkami (bo wydaje mi się, że wyskoczy na mnie pies :), to patrzę na to miejsce jak na dom, właściwie ciesząc się, że jest on jednym spośród wielu, że sąsiedzi zaglądają czasem nam do okien, by sprawdzić, co się dzieje. I nie da się uniknąć tutejszej ciekawości, gdziekolwiek byśmy nie szły, znajdzie się ktoś kto pyta: pai naj? (gdzie idziesz?) albo krzyczy sawadii kaa Phii (dzień dobry, siostro) lub też dzieci wskakują na ręce. Kiedy nie mam siły, by je podnosić żartuję, no dobra, teraz Wy mnie podnieście :) co jest zadaniem niewykonalnym, heheheh. Jak wiele razy zdążyłam już zauważyć, jest tutaj bieda – to prawda, jednakże każdy ma zapewnione minimum potrzebne do tego, by jeść i mieć miejsce do spania. Ludzie, którzy żebrzą na ulicy, z reguły nie pochodzą z Tajlandii, ale z sąsiednich biedniejszych krajów jak z Laosu, Birmy, Kambodży. Znaczna ich liczba także pracuje u zagranicznych rodzin jako pomoc domowa, strażnicy domów itp. Poza tym nasze sąsiedztwo może cieszyć się obecnością Mercy Center (w którym również są wolontariusze), które dysponuje szkołą dla dzieci (jest tu także szkoła imieniem Janusza Korczaka!!), jak i żłobkiem. Ponadto Mercy Center pomaga tutejszym ludziom poprzez rozdawanie ryżu czy pampersów. Jest też tutaj Baan Chiwit Mai (to jest Dom Nowego Życia) założony przez protestantów, w którym spotykają się tutejsi chrześcijanie na wspólne modlitwy. Jest też jeszcze jedna rodzina misjonarska, której nie miałam okazji poznać, ale wiem, że są w tej samej dzielnicy, jak również wolontariuszki z Australii. Zdecydowali się oni mieszkać pośród ubogich, którzy odwiedzają ich również w domu, uczą się gotować itp. Mam więc wrażenie, że my wszyscy (organizacje, grupy, wspólnoty), choć odmiennie działamy, to wzajemnie się uzupełniamy i tworzy to jedną całość. Dlatego coraz mniej rozumiem, kiedy niektórzy mówią, że ta dzielnica jest najgorsza, ja znam tu wspaniałych ludzi.

Wanni Baan Peet Maj Kha? (Czy dzisiaj dom jest otwarty?) 

 Dzieci, które tutaj znamy żyją z rodzicami z innym członkiem rodziny - jak Net i Not ze swoją babcią - która jednak zwą mamą, gdyż ta prawdziwa ich opuściła. Sytuacje rodzinne są różne. Po południu, po szkole spędzają czas bawiąc się skupiając się na wąskich uliczkach. Kiedy otwieramy dom, przychodzą, aby grać z nami. Pomiędzy tymi grami przypominamy Biw, aby powiedział Dzień dobry, kiedy wchodzi. Małemu, rozbrykanemu Cii, żeby poskładał jedna grę, kiedy skończy następną lub to, że możemy dzielić się zabawkami i grać wspólnie. Czteroletniego Om wysyłamy do domu, kiedy przychodzi bez spodni i zapraszamy aby wrócił,  ale przebrany. Czasami zdarzyło się też, że przyszedł do nas wieczorem zapłakany, bo wszystkie  dzieci poszły już do domu, a on zastał drzwi zamknięte w swym własnym. Został więc u nas dłużej, a potem jedna z nas odprowadziła go do domu. Innego razu przyszedł do nas zapłakany, co dość rozbawiło jego mamę, a dla nas był to dość trudny orzech do zgryzienia, czy wziąć go na ręce i przytulić, czy raczej usiąść przy nim, by popatrzeć mu w oczy i w zgodzie z tutejszą kulturą i zwyczajami powiedzieć Mai Pen Rai (nic się nie stało, które używane jest wszędzie i powszechnie). Tutaj dzieci są przytulane, gdy są bardzo małe, później niekoniecznie. Oczywiście są wyjątki od tej reguły, jak nasza nauczycielka powiedziała nam, że ona nauczyła swoja córkę dawać buziaka w policzek jej, jak i swemu tacie. Co dziwi innych wokół. Niemniej jednak zawsze, kiedy mówiąc do dziecka, siadam tak, aby na równi znajdowały się nasze oczy, komunikacja staje się owocniejsza. I nagle potem zazwyczaj plączący przy wyjściu Cii, posyła buziaki, a Jojo z radości chce podarować cukierka na pożegnanie. Innego dnia znów, w odpowiedzi na “nie”, które w rzeczywistości miało służyć innemu “tak”, zastajemy oberwane kwiatki. Naprawdę, nie nudzi się nam tutaj:). 


Wy macie czas, aby być z ludźmi

Jaaj Som Chit, o której już kiedyś wspominałam, która staje się już coraz starsza i czasem prześpi całą naszą wizytę, kiedy zajmujemy się Ananem (jej synem). Innego dnia znów pełna humoru i żartów. Udało nam się ją przetransportować ostatnio do naszego domu, gdzie wspólnie zjedliśmy posiłek. Podczas przygotowywania, kiedy dziewczyny gotowały zupę, a ja biegałam z dziećmi, a Jaaj siedziała pośrodku otoczona poduszkami, niejako linia graniczna, za którą dzieci nie mogły wybiegać (graliśmy w berka biegając na palcach, tak, żeby nie dotknąć linii wyznaczającej kwadrat pomiędzy jedną płytką, a drugą) widziałam w niej pokój i radość. Ona jest dla mnie przykładem akceptacji życia własnego niepełnosprawnego syna, której spojrzenie zawsze jest niezwykle uważne i nie umknie jej żaden szczegół. Raz zastałyśmy Anana w gorączce, więc babcia stwierdziła, że tym razem lepiej nie brać go do łazienki pod prysznic, więc należy wyczyścić jego ciało tylko szmatką nasączoną wodą. Pamiętam do dziś jak uczyła nas, co po kolei należy uczynić, z niezwykłą precyzją, w której tkwi jej wielka troska. Notabene, Anan uwielbia, gdy myje się jego włosy. Ciągle łapię się na tym, by nie robić tego zbyt szybko. Bo jeśli jest to jedna z niewielu rzeczy, które sprawiają mu radość, to tym bardziej powinno to trwać dłużej. Anan uczy mnie, by celebrować życie, by zatrzymać się, powiedzieć sobie stop, zwolnij, zobacz, jak ważna jest ta jedna, mała rzecz. Poznałyśmy tutaj Phii Lek, około 35 – letnia kobietę, która żyje z rodziną w naszym sąsiedztwie, Tajkę, która jest dość zapracowana. Od czasu do czasu jednak odwiedzamy ją. Kiedy dowiedziała się o Jaaj Som Chit, powiedziała: „Ja pracuję bardzo dużo, więc nie mam czasu, ale chciałabym zrobić coś dla tej kobiety. Wy jesteście tu po to, aby być z ludźmi, więc kiedy odwiedzicie ją następnym razem, podarujcie jej to ode mnie.” Każdego miesiąca daje nam drobne pieniądze, które przekazujemy babci lub też specjalny posiłek.


Przyjmij mnie …

Kiedy myślę Jet Sip prai widzę wiele twarzy, Paa Wii, kobietę po 50-tce, która na taką nie wygląda, uwielbia ćwiczyć i tańczyć, czuje się jednak dość samotna, dlatego ciągle powtarza nam “I miss You, I miss You”, kobietę mieszkającą przy torach, która nie mówi, ale zawsze tak gestykuluje, że wiadomo, o co jej chodzi. Rodziców 38-letniej Chompuu, która jest niepełnosprawna, którą opiekują się z sercem (jej mama nie jest jej rodzona matka), której jednak nieco się wstydzą przed ludźmi. Kiedy my ją odwiedziłyśmy sąsiedzi zaglądali zdziwieni, któż to mówi do Chompuu i śpiewa jej piosenki? Jaaj, która większą część dnia spędza na ławce i zawsze opowiada nam, co dzisiaj jadła; mężczyznę, który nie może zaakceptować, że w połowie jego ciało jest sparaliżowane. Nung, który żyje z ciotką i wujkiem, bo nie ma rodziców. Phii Jaak, który ciężko pracuje na niepełnosprawne, adoptowane dzieci, codziennie wstając kolo 5 – tej, by rano jechać na targ kupić potrzebne składniki do wyrobu swego pysznego deseru. Babcię, która zawsze zapomina to, co powiedziałyśmy, więc powtarzamy od nowa. Wiele, wiele twarzy. I wreszcie Poy, która najprawdopodobniej ma białaczkę i powiedziała, że w takim stanie, będąc tak słabą w szpitalu, nie może pokazać się swoim wcześniejszym przyjaciołom. Kiedy widzę te wszystkie twarze, myślę sobie czym się tak naprawdę różnimy? Serce człowieka jest takie podobne. Chce być przyjęte, choć jednocześnie boi się tego powierzenia. My też mówimy, nie jestem Phii Farang (siostra z obcego kraju), mam imię. Też mówimy przyjmij mnie wykraczając poza granice państwa. I co dzieje się potem? Później Pa Wii nie jest juz samotna kobieta, jest kimś, w kim i ja rozpoznaję swą samotność i tęsknotę za przyjaciółmi, kobieta przy torach jest tą odważną, która nawet jeśli nie mówi, zawsze przekaże nam to, co chce powiedzieć. Chompuu jest tą, której nie obchodzi zdziwienie innych na jej widok i nic sobie z tego nie robi. Jaak tym, który wytrwale kontynuuje swą pracę zachęcając mnie bym wstawała rano bez narzekania, Poy ta, która w końcu miała odwagę, by pokazać się komuś w swej słabości. Gdzieś w pewnym punkcie jesteśmy podobni, bądź nawet jedno. I słabość nas nie definiuje, słabość otwiera nas na coś więcej, niż jesteśmy my sami poukładani z naszych własnych pomysłów i mniemań o sobie. Celebrujemy więc życie – iskrę, która pozwala odetchnąć swobodnie z ulgą i czuć się sobą.

Iwona