poniedziałek, 25 marca 2013

czwartek, 21 marca 2013

List

Jestem tutaj

Nawet jeśli czasem trochę się skarżę - mówiło serce - to tylko
dlatego, że jestem sercem ludzkim, a one są właśnie takie.
Obawiają się sięgnąć po swoje najwyższe marzenia, ponieważ
wydaje im się że nie są ich godne, albo że nigdy im się to nie uda.
My, serca, umieramy na samą myśl o chwilach, które mogły być
piękne, a nie były, o skarbach, które mogły być odkryte, ale
pozostają na zawsze niewidoczne pod piaskiem. Gdy tak się
dzieje, zawsze na koniec cierpimy straszliwe męki.¨ /P.Coelho /

 
Tym cytatem witam Was wszystkich w mym pierwszym liście z Bangkoku, zarazem mówiąc do samej siebie – nie zmarnuj tego czasu . Jestem tu, ale cóż znaczy bycie? Zadaję sobie pytanie – cóż to znaczy żyć naprawdę, jak wypełnić każdą chwile tętniącym życiem? Jak patrzeć na siebie nawzajem, aby rzeczywiście siebie widzieć? Jak otworzyć swój umysł i serce na życie, które jest, a nie tylko na to, co chce widzieć? I jak wszystkie spotkania i chwile zintegrować w sobie, by nie uleciały z powiewem pierwszego porannego wiatru, ale zostały głęboko zapisane, pomagając rozumieć i patrzeć szeroko na wszystko, czego doświadczam. Nieważne gdzie się jest. 
To dotyczy nas wszystkich, mnie i ludzi, których zdążyłam już tutaj poznać, lecz także Was.

 Jestem tu zaledwie tydzień, ale czuje się jakby minął ponad miesiąc. Dziwiłam się zawsze wszystkim wcześniejszym wolontariuszom, gdy podobnie pisali w swych listach. 
Teraz jednak mam podobne wrażenie. Nagle stałam się częścią innego świata, nie będac z nim jeszcze oswojona, me serce bije w innym rytmie i jest jeszcze zdezorientowane. Poznałam więcej ludzi niż czasem poznaję w ciągu miesiąca. Nie mogę mieć wątpliwości, 
że jestem tu naprawdę. Wszystko, co widzę i czuję potwierdza, że nie może być inaczej.


Bangkok

Mówią, ze Tajlandia to nie to samo co Bangkok. Nie znam całego kraju, poznaję jedynie miasto przemieszczając się tam, gdzie mamy się udać. Tutaj wszędzie jest daleko. Taka standardowa podróż do
określonego celu zajmuje co najmniej godzinę. Jeśli jest to tylko godzina, to jest dobrze. Poruszamy się najczęściej
autobusami, ale czasami korzystamy też z taksówek 
(są one tutaj bardzo popularne, nie tak jak w Polsce), po to, aby zyskać na czasie i mieć więcej czasu dla ludzi. Nieustannie towarzyszy nam duszne i parne powietrze, upał skrapla czoła potem. Muzyką miasta jest hałas. Mam wrażenie, że wszyscy maja tutaj motocykle, są wszędzie, zarówno w centrum Bangkoku, jak i w naszej ubogiej dzielnicy, mkną po ulicy w trudnym do przewidzenia slalomie. Mam wrażenie, że są jak brzęczące i latające wokół pszczoły. BZZZ, BZZZ.  
Czasem przechodząc koło straganów z jedzeniem (ludzie od przedpołudnia do wieczora gotują przy swych małych straganach), można usłyszeć tajska muzykę, która na dzień dzisiejszy przyrównałabym do polskiego disco polo. Bangkok jest miastem zapachów,
całkowicie skrajnych, począwszy od jedzenia aż do zapachów mniej subtelnych w naszej dzielnicy, (jakich, to już zostawiam Waszej wyobraźni).

Jet Sip Prai

To uboga dzielnica, w której mieszkamy. Skromne domki jeden zaraz tuz obok drugiego, właściwie to połączone ze sobą, gdzie ludzie nie maja przed sobą tajemnic, bo bardzo często przechodząc obok widzisz , co jest w środku. Pomiędzy tymi domkami są wąskie i długie ścieżki, niczym labirynt fauna. Dodatkowo często oblegane przez wszędobylskie psy. 
Są wszędzie. Na szczęście (bo boje się psów) tutejsze są bardzo spokojne, dość wychudzone, zmęczone upałem i obawiają się ludzi, wiec można obok nich przechodzić spokojnie Ufff ....

Jet Sip Prai – nasza dzielnica


Niedaleko naszego Domu Serca
Nasze mieszkanko składa się z maleńkiej kuchni, maleńkiej kaplicy i łazienki, pomieszczenia, które fantazjując, można nazwać salonem (to miejsce gdzie jemy i przyjmujemy dzieci czy wszelakie przybywające tu osoby), oraz pokoi, które wspólnie dzielimy, gdzie właściwie to tylko śpimy. Przyzwyczaiłam się już do naszego zimnego prysznica. Wbrew pozorom nie jest on nawet uciążliwy, ponieważ jest tak gorąco, że zimna woda przynosi ulgę. Mamy też dodatkowych lokatorów, jakimi są mrówki. Co jest dość zabawne, dlatego, że mnie (jak każdego wolontariusza) nazwano specyficznym imieniem - na mnie przypadła mrówka. To dość zabawne imię i dotychczas każdy kto słyszy, jak nazywam się po tajsku, wybucha śmiechem, pytając czy jestem czarną czy czerwona mrówką. Nie mogę się natomiast przyzwyczaić do karaluchów, bo nigdy w życiu nie widziałam tak wielkich jak tutejsze . Spotkania z nimi są zabawne.


Wspólnota

Nasza wspólnota to 27-letnia Natalie z Ameryki, która będzie z nami jeszcze przez trzy miesiące. Jest w domu najdłużej, zna wszystkich i wszystko. Następnie, Cecile ze Szwajcarii to już czwarty miesiąc jej misji. W tym tygodniu świętowaliśmy również jej 20-ste urodziny. Następnie Marie Celeste z Ameryki , która obecnie jest mi najbliższa , gdyż to z nią chodzę do szkoły, z nią także dziele pokój. To jej drugi miesiąc misji… W tym tygodniu także pożegnaliśmy Thui z Wietnamu, która była tutaj aż 4 lata. To osoba konsekrowana, która poświęciła całe swe życie tej służbie. Po 4 latach wraca do Domu Serca w Wietnamie. Mielimy więc w tym tygodniu dużo spotkań z ludźmi, którzy chcieli ją pożegnać. Jeśli chodzi o mnie, to teraz jestem dzieckiem we wspólnocie, bo nic jeszcze nie wiem. Wszędzie z kimś chodzę, słucham opowieści o ludziach, miejscach, które odwiedzamy, ale nadal nie pamiętam drogi do domu.

Natalie, Dui i ja w mój pierwszy dzień
Marie Celeste podczas nauki gry na ukelele
Pożegnanie Thui
 Plan Dnia

Zapewne interesuje Was jak spędzamy tutaj czas. Oczywiście istnieje plan dnia, którego staramy się trzymać. Niemniej jednak, w zależności od nieprzewidzianych zdarzeń jest on modyfikowany. Tak jak ubiegłego wieczoru, kiedy byłyśmy juz gotowe do spania, zadzwoniła przyjaciółka domów serca Naa, która jest w ciąży, że to już czas - dziecko przychodzi na świat. Dwie z nas pojechały więc z nią do szpitala, ja natomiast z Mary Celeste, do jej mamy, która nie może zostać sama (jest niewidoma, niestabilna psychicznie i sama o siebie nie zadba). Pojechałyśmy wiec. Zajęłyśmy się jej toaleta, uspokoiłyśmy ją naszą obecnością, modlitwą i śpiewem, aż w końcu zasnęła. Koło północy przybył ktoś z rodziny, wiec udałyśmy się do domu, ale rano znów pojechałyśmy do babci, kupić jej jedzenie, nakarmić i znów posprzątać. Okazało się jednak, ze był to fałszywy alarm, dziecko jeszcze woli zostać w brzuszku u mamy, Naa wróciła do siebie. Nadal wiec czekamy na dziecko. Inaczej też plan dnia wygląda w sobotę i niedzielę. Poniżej przedstawiam ramowy plan codzienny. 
5.40 – pobudka, szybkie przemycie twarzy, by około 6-tej wyruszyć w drogę do kościoła,
7.00 – Msza Święta (w tygodniu zazwyczaj chodzimy na Msze Świętą po angielsku) po Mszy modlimy się brewiarzem, następnie kupujemy na straganie tak zwany sticky rice, tutejsze codzienne jedzenie czy owoce, mamy chwilkę czasu na śniadanie .
8. 30-10.30 - lekcje języka tajskiego. Natalia, która nie chodzi już na lekcje udaje się w tym czasie na jeden z naszych apostolatów, np. Do wiezienia dla imigrantów, albo do sąsiedztwa itp. Następnie wracamy do domu, jest to też czas, aby zrobić zakupy na targu na obiad, który przygotowujemy, załatwić sprawy papierkowe (np. Związane z wizą), zrobić pranie (ręczne).
11. 30-12.30 - to czas na wspólna adoracje, a następnie jemy obiad, po którym mamy nieco czasu na odpoczynek. W praktyce zazwyczaj od około 14.00.-15.00 - ja zazwyczaj powtarzam wtedy tajski. Niezwykle zabawny język, który brzmi jak piosenka. Niemniej jednak, przyznam szczerze, że sama jestem zadziwiona, jak można porozumieć się z dziećmi jeszcze bez dobrej znajomości języka. Ale to działa ! Można. Czas spędzany z dziećmi działa na mnie dobrze, One maja energie, za którą trudno nadążyć. Mnie szczególnie pierwszego dnia urzekli Kang i Dui, o których opowiem więcej w kolejnym liście. W wolnym czasie też pisze listy (ręczne), wiec nie wahajcie się wysyłać do mnie tradycyjnych listów. Prawdopodobne, że szybciej je przeczytam, niż internetowe. Dostać tutaj list z Polski to naprawdę wiele znaczy. O 15.00 Dom już jest otwarty dla wszystkich. Modlimy się różańcem i na tę modlitwę przychodzą czasami inni wolontariusze z innych organizacji, zaprzyjaźnione rodziny, czy dzieci z sąsiedztwa. Następnie pochłaniają nas szalone dzieciaki. Dwójka z nas zostaje w Domu, dwójka z kolei wyrusza do sąsiedztwa. Są babcie, które staramy się odwiedzać codziennie, bo tego najbardziej potrzebują, a są takie , które odwiedzamy co jakiś czas. 
Nasza kaplica i tabernakulum o buddyjskich kształtach
Około 18.00-19.00 jemy kolacje i mamy czas na wieczorna modlitwę. Staramy się kłaść wcześnie spać, brak snu tutaj daje się szybko we znaki, wiec warto o to dbać. Oczywiście, jak wspomniałam, to ramowy plan i wszystkie punkty są istotne, niemniej jednak ulegają one różnym konfiguracjom. W soboty i niedziele, gdy nie chodzimy na lekcje, udajemy się do szpitala do chorych, zabieramy dzieci do parku, staramy się też spotykać z chrześcijanami. Generalnie żyjemy w kilku różnych światach. Jeden to nasze slumsy, dzieci, staruszkowie, buddysci, to nasza codzienność. Drugi świat to chrześcijanie, znacznie bogatsi niż nasi sąsiedzi, którzy bardzo spragnieni są wspólnoty. Trzeci filar to życie we wspólnocie. Mawiają tutaj ze przyjaźń to dar. Zaczynam to rozumieć. I wierze że przyjdzie ona z czasem. Czwarty świat, to spotkanie ze swą własną dusza i Bogiem w zaciszu kaplicy. Wszystkie te światy się wzajemnie przenikają i jeden wpływa na drugi, jedno nie istnieje bez drugiego . Niestety, niemożliwym jest, abym opisała wszystko. W tym pierwszym liście chciałam Wam opisać swe pierwsze wrażenia i mniej więcej opisać miejsce, w którym żyję oraz ramowy plan dnia. W następnym liście opiszę Wam ludzi, których spotykam. Bardzo dziękuje za wszelakie wsparcie. Przesyłam naprawdę gorące pozdrowienia. Sawadii kha! 

Iwona Michnik
Pierwszy dzień

środa, 20 marca 2013

ADRES

Nadal tu jeszcze jestem.  Minął zaledwie tydzień, ale mam wrażenie, ze jestem już tutaj miesiąc. Wszystko wokół przekonuje mnie, ze nie może być inaczej. Dziś napisałam mój pierwszy długi list, wiec niebawem będzie on także na blogu, wiec będziecie mogli więcej dowiedzieć się o mym życiu tutaj.  Tymczasem zachęcam, abyście pisali do mnie. Listy można wysyłać na ten adres:

Points Coeur Paul VI
Silom Road 254
10500 Bangkok

Naprawdę gorące uściski z Bangkoku.

wtorek, 12 marca 2013

Jestem


Uff wylądowałam bezpiecznie. Bangkok przywitał mnie gorącym i ciężkim powietrzem. Dzielnica z kolei specyficznymi zapachami. Ludzie całe dnie stoją ze straganami. Możecie więc wyobrazić sobie jaki zapach ma mięso podgrzane słońcem:)  Dzieci z kolei od razu chciały dotykać mą twarz.  Tutaj w przeciwieństwie do nas nikt nie chodzi do solarium, za to niektórzy chcą rozjaśnić swą twarz. Dla sąsiadów z dzielnicy jestem więc piękna. Miło to usłyszeć po nieprzespanej podroży, mając twarz ociekającą potem :)  Tutejsi nie wołają na mnie polskim imieniem, ale tajskim, które mi nadano. Jetem więc Pii Mot ( tak się czyta)  i dla tutejszych osób oznacza to miłą i drobną osobę.  Teraz moi najbliżsi to Mary Celeste z Ameryki, Natalia również z Ameryki, Thui z Wietnamu i Cecile ze Szwajcarii. Potrzeba wiele otwartości i miłości by sobie zaufać. Przesyłajcie mi codziennie dobre myśli, bo chcę być także Waszym  spojrzeniem i energia, miłością i zaciekawieniem. Miejcie wyrozumiałość i cierpliwość, gdyż nie mam stałego dostępu do internetu. Uściski.



czwartek, 7 marca 2013